Barzykowski Władysław. |
...Po wysłuchaniu go major złożył naprędce rade wojenną, która postanowiła uderzyć na Moskali zamkniętych w domu, a jeżeliby ci poddać się nie chcieli, w takim razie dom podpalić. Stosownie więc do tego postanowienia major podzielił oddział na dwie kolumny. Dowództwo pierwszej zostawił mnie jako znającemu miejscowość i rozkazał z takową postępować wprost na dom, w którym się Moskale zatarasowali, sam zaś z drugą kolumną chciał się wziąć cokolwiek w lewo i od strony poczty uderzyć na dom z drugiej strony. Temu jednak projektowi sprzeciwił się kapitan Moreau (dymisjonowany oficer wojsk rosyjskich).
Który imponując tym, że jest oficerem z regularnego wojska, zdecydował, że rozdrobnienie sił będzie tutaj szkodliwym i jako najskuteczniejsze zalecał uderzenie całymi siłami naraz. Major, człowiek bardzo zacny, ale nie wojskowy, przyjął radę kapitana Moreau, nie domyślając się, że zamiarem tego nikczemnika było, aby pod ogniem nieprzyjacielskim cały oddział zdemoralizować i tym sposobem rozproszyć.
Kiedy więc major przyjął rade kapitana Moreau, połączył
znowu obie kolumny w jeden oddział, a zsiadłszy z konia i wydobywszy pałasz
stanął na czele kolumny i krzyknął: „Za mną wiara!”. Cały więc oddział złożony
z paruset kosynierów i 80 strzelców zaczął się posuwać krokiem zdwojonym. Drogę
naszą przerzynała mała rzeczka, którą przebyliśmy w bród pod ogniem
nieprzyjaciela. Nasi strzelcy ze sztucerami w liczbie ośmiu (reszta strzelców
uzbrojona była w dubeltówki lub pojedynki myśliwskie) nie próżnowali także i
najpierwszym czynem z ich strony było zabicie trębacza moskiewskiego, który sadząc
w pełnym galopie ponad lasem przywoływał na pomoc kolumnę moskiewską stojącą na
drodze do Bzina. Już przebyliśmy rzeczkę, już widzimy dom, z którego Moskale
gradem kul nas obsypują, a na co z naszej strony odpowiada tylko ośmiu
strzelców, gdyż dla broni innych odległość była za daleka, kiedy ujrzeliśmy
drewniany domek na drodze pomiędzy nami a nieprzyjacielem. Oddział nasz złożony
cały z ludzi świeżych, niewyrobionych, z których żaden jeszcze, jak to mówią,
prochu nie wąchał, pomimo woli zatrzymał się przy tym domku zasłaniając się tym
sposobem od kul nieprzyjaciela. Była to mała pauza, która powinna była
przygotować nas do tym straszniejszego napadu. I zdawało się nawet, że tak
będzie – bo wtenczas, kiedyśmy się poza domkiem porządkowali, nasi strzelcy
wysunąwszy się w prawo i w lewo, pełzając na brzuchu pomiędzy opłotkami,
dotarli już na odległość taką, że mogli ze swoich myśliwskich pukawek razić
nieprzyjaciela. W czasie, gdy się to dzieje, nasz major wiedząc, żeśmy wszyscy
niedoświadczeni, cofnął się sam na tył oddziału dla uporządkowania tam
będących. Ja tymczasem przywołałem kilku
kosynierów, o których wiedziałem, że mają pochodnie, i kazałem się im
mieć w pogotowiu, aby za danym znakiem pochodnie zapaliwszy rzucili się z
pośpiechem do podpalenia domu. Ksiądz kapelan, który dotąd z krzyżem w jednym,
a pałaszem w drugim ręku przodował oddziałowi, i teraz stał na przodzie jego
gorącymi słowami zachęcając naszych do śmiałego natarcia. Jednym słowem wszyscy
oficerowie pełnili, jak mogli najlepiej, swoje obowiązki, wszyscy gotowi byli
iść na śmierć. Jeden tylko kapitan Moreau był dotąd dziwnie obojętnym temu
wszystkiemu. Stał nieruchomie na koniu, ubrany cały czerwono jak rak i dziwna
rzecz, że kule moskiewskie nie tylko go nie trafiały, ale nawet w to miejsce
nie padały, chociaż stał na otwartym polu.
Kiedy jednak tenże Moreau zaobserwował nieobecność na
przedzie kolumny majora, poskoczył ku oddziałowi i rzekł: „Panowie, to wszystko
do niczego nas nie doprowadzi, ja radziłbym, zaniechać tego ataku, który oprócz
wielkich z naszej strony strat, żadnego innego rezultatu nie sprowadzi”. Słowa
te byłyby już dostatecznymi do zdemoralizowania oddziału, bo nawet kosynierzy
nasi już zaczęli czynić jakieś niechętne poruszenia, okazujące skłonność do
odwrotu, co jednak zobaczywszy wystarałem do kapitana Moreau i krzyknąłem:
„Kapitanie! Nie po tośmy tu przyszli, ażeby uciekać, lecz ażeby bić się, a tym
mniej teraz jest pora do ucieczki, kiedyśmy stracili już dosyć ludzi i kiedy
jedna chwila śmiałego natarcia oddać może zwycięstwo w ręce nasze!”. A mówiąc
to konwulsyjnie ściskałem w rękach swą flintę i pomimowolnie kurek naciągnąłem.
Ksiądz kapelan poparł mnie wystąpiwszy równie groźnie
przeciwko kapitanowi Moreau i to skonfundowało cokolwiek naszego bohatera,
który dosiada konia (ponieważ w chwili zapału porzucił takowego), mówiąc: „A
więc dobrze, kiedy panowie chcecie, to was poprowadzę” – i wysunął się spoza
domu, a za nim i kilkunastu innych, ale w tej chwili Moskale ujrzawszy to
uderzyli w to miejsce ogniem i nasz bohater kapitan jednej chwili znalazł się
na ziemi, ale nie zabity ani nawet ranny. Zeskoczył on z konia, podważ znalazł
się niespodzianie w kółku naszych, do których Moskale ustawicznie strzelali,
znaczy więc, że i on mógł być przez pomyłkę zabitym, kiedy stojąc za koniem
chronił się od śmiertelnego pocisku.
Ochłonąwszy trochę z grożącego niebezpieczeństwa kapitan
Moreau wsiadł znów na konia, ale już poza domem, i w te odezwał się słowa:
…Panowie! Przyzwyczajony do wojska regularnego widzę, że z ruchawką nieznającą
subordynacji i posłuszeństwa nic zrobić nie potrafię, ja chcę tak, a panowie
inaczej, jednakże nie odstępując od swego komenderuję i rozkazuję odwrót!”.
Na te słowa trudno jest opisać, co się działo z naszym
oddziałem. Wszystko tłumnie i bez porządku rzuciło się do odwrotu, porzucając
nawet kosy na ziemie. Zostawszy na miejscu ogłupiałym wzrokiem rzucaliśmy
dookoła nie wiedząc i nie pojmując tego, co się dzieje. Kapitan Moreau znikł jeden
z pierwszych. Kosynierzy nasi uciekając padali rażeni strzałami moskiewskimi, a
strzelcy widząc to starali się równie wycofać z pozycji nie bardzo dla siebie
dogodnej. Wszystko to było dziełem jednego momentu. Zrozpaczony major przybiega
do nas w tej chwili, ale niestety już za późno, bo wszystko już jest w
ucieczce.
Przez ten czas Moskale z Bzina śpieszyli swoim na pomoc.
Nie pozostawało więc nam nic innego, jak cofać się za innymi. Ze spuszczoną
więc głową mając na ramionach kupy kos, które po drodze zbieraliśmy,
postępowaliśmy wolnym krokiem za uciekinierami, których dopiero za
Suchedniowem, brzegu lasu ujrzeliśmy. Major przybywszy tam pyta się o kapitana
Moreau, ale na próżno, bo niegodziwiec drapnął bezpowrotnie.
W tej chwili i my nadciągnęliśmy obładowani kosami, major
począł wstydzić kosynierów za ich haniebną ucieczkę, a szczególnie za
porzucenie broni. Wysłuchali oni tego ze spuszczoną głową i smutkiem.
Nadmienić tu muszę, że Czachowski bijąc się rano z
Moskalami wysłał był gońca do jen. Langiewicza do Wąchocka, donosząc mu, że się
bije. Następnie nasz major przybywszy pod Suchedniów wysłał również gońca z
doniesieniem, że przybył i że nie zastawszy Czachowskiego ma zamiar bić się sam
z Moskalami, a później idąc już do ataku wysłał drugiego gońca oznajmiając, że
się już bije. Tak więc Langiewicz otrzymał trzy depesze wojenne spod
Suchedniowa, a przy tym wiedział doskonale o ruchach Moskali, ponieważ w
przeddzień nasi pojmali oficera wiozącego depesze do Kielc. Wszystko to jednak
zdawało się nie zajmować go wcale, choć dobrze wiedział, że Moskalom nie o
Czachowskiego lub innego majora, ale o zniszczenie Langiewicza chodziło. Czuł
on się widać bezpiecznym w Wąchocku...
Ciekawa relacja
OdpowiedzUsuńSuper informacje o Powstaniu, dzięki za kapitalną stronę
OdpowiedzUsuńKto wie o jaki budynek chodziło?
OdpowiedzUsuńPewnie już raczej jakiś nieistniejący, chociaż kto wie...
Usuń