wtorek, 28 stycznia 2014

Bitwa w Suchedniowie cz. VII

Barzykowski Władysław.
Powstańcy pod dowództwem Bernarda Klimaszewskiego dotarli z Bodzentyna do Suchedniowa i przystąpili do walki.
...Po wysłuchaniu go major złożył naprędce rade wojenną, która postanowiła uderzyć na Moskali zamkniętych w domu, a jeżeliby ci poddać się nie chcieli, w takim razie dom podpalić. Stosownie więc do tego postanowienia major podzielił oddział na dwie kolumny. Dowództwo pierwszej zostawił mnie jako znającemu miejscowość i rozkazał z takową postępować wprost na dom, w którym się Moskale zatarasowali, sam zaś z drugą kolumną chciał się wziąć cokolwiek w lewo i od strony poczty uderzyć na dom z drugiej strony. Temu jednak projektowi sprzeciwił się kapitan Moreau (dymisjonowany oficer wojsk rosyjskich).

Który imponując tym, że jest oficerem z regularnego wojska, zdecydował, że rozdrobnienie sił będzie tutaj szkodliwym i jako najskuteczniejsze zalecał uderzenie całymi siłami naraz. Major, człowiek bardzo zacny, ale nie wojskowy, przyjął radę kapitana Moreau, nie domyślając się, że zamiarem tego nikczemnika było, aby pod ogniem nieprzyjacielskim cały oddział zdemoralizować i tym sposobem rozproszyć.
Kiedy więc major przyjął rade kapitana Moreau, połączył znowu obie kolumny w jeden oddział, a zsiadłszy z konia i wydobywszy pałasz stanął na czele kolumny i krzyknął: „Za mną wiara!”. Cały więc oddział złożony z paruset kosynierów i 80 strzelców zaczął się posuwać krokiem zdwojonym. Drogę naszą przerzynała mała rzeczka, którą przebyliśmy w bród pod ogniem nieprzyjaciela. Nasi strzelcy ze sztucerami w liczbie ośmiu (reszta strzelców uzbrojona była w dubeltówki lub pojedynki myśliwskie) nie próżnowali także i najpierwszym czynem z ich strony było zabicie trębacza moskiewskiego, który sadząc w pełnym galopie ponad lasem przywoływał na pomoc kolumnę moskiewską stojącą na drodze do Bzina. Już przebyliśmy rzeczkę, już widzimy dom, z którego Moskale gradem kul nas obsypują, a na co z naszej strony odpowiada tylko ośmiu strzelców, gdyż dla broni innych odległość była za daleka, kiedy ujrzeliśmy drewniany domek na drodze pomiędzy nami a nieprzyjacielem. Oddział nasz złożony cały z ludzi świeżych, niewyrobionych, z których żaden jeszcze, jak to mówią, prochu nie wąchał, pomimo woli zatrzymał się przy tym domku zasłaniając się tym sposobem od kul nieprzyjaciela. Była to mała pauza, która powinna była przygotować nas do tym straszniejszego napadu. I zdawało się nawet, że tak będzie – bo wtenczas, kiedyśmy się poza domkiem porządkowali, nasi strzelcy wysunąwszy się w prawo i w lewo, pełzając na brzuchu pomiędzy opłotkami, dotarli już na odległość taką, że mogli ze swoich myśliwskich pukawek razić nieprzyjaciela. W czasie, gdy się to dzieje, nasz major wiedząc, żeśmy wszyscy niedoświadczeni, cofnął się sam na tył oddziału dla uporządkowania tam będących. Ja tymczasem przywołałem kilku  kosynierów, o których wiedziałem, że mają pochodnie, i kazałem się im mieć w pogotowiu, aby za danym znakiem pochodnie zapaliwszy rzucili się z pośpiechem do podpalenia domu. Ksiądz kapelan, który dotąd z krzyżem w jednym, a pałaszem w drugim ręku przodował oddziałowi, i teraz stał na przodzie jego gorącymi słowami zachęcając naszych do śmiałego natarcia. Jednym słowem wszyscy oficerowie pełnili, jak mogli najlepiej, swoje obowiązki, wszyscy gotowi byli iść na śmierć. Jeden tylko kapitan Moreau był dotąd dziwnie obojętnym temu wszystkiemu. Stał nieruchomie na koniu, ubrany cały czerwono jak rak i dziwna rzecz, że kule moskiewskie nie tylko go nie trafiały, ale nawet w to miejsce nie padały, chociaż stał na otwartym polu.
Kiedy jednak tenże Moreau zaobserwował nieobecność na przedzie kolumny majora, poskoczył ku oddziałowi i rzekł: „Panowie, to wszystko do niczego nas nie doprowadzi, ja radziłbym, zaniechać tego ataku, który oprócz wielkich z naszej strony strat, żadnego innego rezultatu nie sprowadzi”. Słowa te byłyby już dostatecznymi do zdemoralizowania oddziału, bo nawet kosynierzy nasi już zaczęli czynić jakieś niechętne poruszenia, okazujące skłonność do odwrotu, co jednak zobaczywszy wystarałem do kapitana Moreau i krzyknąłem: „Kapitanie! Nie po tośmy tu przyszli, ażeby uciekać, lecz ażeby bić się, a tym mniej teraz jest pora do ucieczki, kiedyśmy stracili już dosyć ludzi i kiedy jedna chwila śmiałego natarcia oddać może zwycięstwo w ręce nasze!”. A mówiąc to konwulsyjnie ściskałem w rękach swą flintę i pomimowolnie kurek naciągnąłem.
Ksiądz kapelan poparł mnie wystąpiwszy równie groźnie przeciwko kapitanowi Moreau i to skonfundowało cokolwiek naszego bohatera, który dosiada konia (ponieważ w chwili zapału porzucił takowego), mówiąc: „A więc dobrze, kiedy panowie chcecie, to was poprowadzę” – i wysunął się spoza domu, a za nim i kilkunastu innych, ale w tej chwili Moskale ujrzawszy to uderzyli w to miejsce ogniem i nasz bohater kapitan jednej chwili znalazł się na ziemi, ale nie zabity ani nawet ranny. Zeskoczył on z konia, podważ znalazł się niespodzianie w kółku naszych, do których Moskale ustawicznie strzelali, znaczy więc, że i on mógł być przez pomyłkę zabitym, kiedy stojąc za koniem chronił się od śmiertelnego pocisku.
Ochłonąwszy trochę z grożącego niebezpieczeństwa kapitan Moreau wsiadł znów na konia, ale już poza domem, i w te odezwał się słowa: …Panowie! Przyzwyczajony do wojska regularnego widzę, że z ruchawką nieznającą subordynacji i posłuszeństwa nic zrobić nie potrafię, ja chcę tak, a panowie inaczej, jednakże nie odstępując od swego komenderuję i rozkazuję odwrót!”.
Na te słowa trudno jest opisać, co się działo z naszym oddziałem. Wszystko tłumnie i bez porządku rzuciło się do odwrotu, porzucając nawet kosy na ziemie. Zostawszy na miejscu ogłupiałym wzrokiem rzucaliśmy dookoła nie wiedząc i nie pojmując tego, co się dzieje. Kapitan Moreau znikł jeden z pierwszych. Kosynierzy nasi uciekając padali rażeni strzałami moskiewskimi, a strzelcy widząc to starali się równie wycofać z pozycji nie bardzo dla siebie dogodnej. Wszystko to było dziełem jednego momentu. Zrozpaczony major przybiega do nas w tej chwili, ale niestety już za późno, bo wszystko już jest w ucieczce.
Przez ten czas Moskale z Bzina śpieszyli swoim na pomoc. Nie pozostawało więc nam nic innego, jak cofać się za innymi. Ze spuszczoną więc głową mając na ramionach kupy kos, które po drodze zbieraliśmy, postępowaliśmy wolnym krokiem za uciekinierami, których dopiero za Suchedniowem, brzegu lasu ujrzeliśmy. Major przybywszy tam pyta się o kapitana Moreau, ale na próżno, bo niegodziwiec drapnął bezpowrotnie.
W tej chwili i my nadciągnęliśmy obładowani kosami, major począł wstydzić kosynierów za ich haniebną ucieczkę, a szczególnie za porzucenie broni. Wysłuchali oni tego ze spuszczoną głową i smutkiem.
Nadmienić tu muszę, że Czachowski bijąc się rano z Moskalami wysłał był gońca do jen. Langiewicza do Wąchocka, donosząc mu, że się bije. Następnie nasz major przybywszy pod Suchedniów wysłał również gońca z doniesieniem, że przybył i że nie zastawszy Czachowskiego ma zamiar bić się sam z Moskalami, a później idąc już do ataku wysłał drugiego gońca oznajmiając, że się już bije. Tak więc Langiewicz otrzymał trzy depesze wojenne spod Suchedniowa, a przy tym wiedział doskonale o ruchach Moskali, ponieważ w przeddzień nasi pojmali oficera wiozącego depesze do Kielc. Wszystko to jednak zdawało się nie zajmować go wcale, choć dobrze wiedział, że Moskalom nie o Czachowskiego lub innego majora, ale o zniszczenie Langiewicza chodziło. Czuł on się widać bezpiecznym w Wąchocku...

4 komentarze:

  1. Ciekawa relacja

    OdpowiedzUsuń
  2. Super informacje o Powstaniu, dzięki za kapitalną stronę

    OdpowiedzUsuń
  3. Kto wie o jaki budynek chodziło?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie już raczej jakiś nieistniejący, chociaż kto wie...

      Usuń