wtorek, 29 stycznia 2019

WSPOMNIENIA ANDRZEJA KOSTYRKI O SUCHEDNIOWIE (12)

Niemcy wchodzą do Suchedniowa.
Po ogłoszeniu powszechnej mobilizacji w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku wszyscy rzucili się do sklepów, by porobić zapasy mąki, cukru, świeczek, mydła. Zasoby w sklepach skończyły się prawie od razu. Z zaciąganiem się do wojska też były problemy, ogłoszona za późno mobilizacja nie była sukcesem.
W piątki tata jeździł do wsi Mostki, gdzie w gajówce gajowego Tokarczyka sprzedawał drewno dla potrzebujących opału mieszkańców okolicy. Rano obudziliśmy się, było jakoś dziwnie, ale nie zdążyliśmy posłuchać radia, bo tacie popsuł się rower i polecił mi zaprowadzić go do naprawy w warsztacie Sękowskiego na ul. Handlowej. Wyszedłem z domu prowadząc rower, skręciłem z Bodzentyńskiej w lewo, w ulicę Mickiewicza, i następnie koło banku w prawo, w ulicę Emilii Peck (to jest nazwa obecna). Tutaj na rogu mieszkał Staś Kałuża, spotkałem go wtedy. Powiedział mi, że od piątej rano z minutami jest wojna: atak pancernika „Schleswig-Holstein” na Westerplatte - polską enklawę w Gdańsku; atak wojsk pancernych na całej, długiej granicy niemiecko-polskiej.
Poszliśmy razem ze Stasiem do warsztatu na ul. Handlowej (obecnie Powstańców 1863 roku). Pan Sękowski naprawił rower bardzo szybko, ale to już było bezprzedmiotowe, bo tata został wezwany do nadleśnictwa (niedaleko od nas, drugi dom za apteką po przeciwnej stronie ulicy Bodzentyńskiej) i na sprzedaż drewna nie pojechał...
Wreszcie tata wrócił z narady w nadleśnictwie: wszyscy leśnicy zdecydowali, że należy z bronią w ręku dołączyć do armii.
Kiedy właściwie tata wyszedł z domu, uzbrojony w swój stary, jeszcze z przed I wojny światowej austriacki karabin Manlicher i mały rewolwer Waltera? Chyba już 3 września, ale nie później, niż w poniedziałek 4 września. Mama zabezpieczyła dubeltówkę taty, belgijską nowoczesną 16-kę, grubymi zwojami nasiąkniętych oliwą, wazeliną i smarem paździerzy, waty i szmat. Fuzję umieściła w schowku obok schodków prowadzących na strych, w podwójnym suficie nad przedpokojem, od frontowej strony domu. Kryjówka była dobra, nie pamiętam, by ktokolwiek, kiedykolwiek tę fuzję wyjmował; może jest tam jeszcze?
W niedzielę 3 IX byliśmy na porannej Mszy Św. w kościele. Jakieś parę minut przed 1000, pod koniec nabożeństwa, dały się słyszeć wybuchy spotęgowane akustyką XVIII-wiecznego kościółka. Wybuchła panika, wiele osób płakało, krzyczało, próbowało wybiegać na dwór. Całkiem realna była groźba wzajemnego zatratowania się wystraszonych ludzi.
Mama przycisnęła całą naszą czwórkę do siebie; Krzyś zatkał sobie nos, mówiąc „czuję gaz”... Sytuację opanował ksiądz proboszcz Muszalski, przekrzyczał histeryzujący tłum, intonując śpiew: „od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie”. .. Ludzie jakoś się uspokoili, i gdy detonacje ucichły, ksiądz pozwolił wychodzić powoli, małymi grupkami.
To Niemcy zrzucili kilka bomb na tory kolejowe w pobliżu stacji. Tego samego dnia popołudniu, jakiś nurkujący samolot niemiecki raz jeszcze zrzucił bomby na tory. Widziałem to z  ganku naszego domu.
Ludzie masowo uciekali na wschód, drogi zapełniły się się wojskami polskimi. Z pięknego, „złotojesiennego” nieba sypały się na uciekające tłumy bomby i pociski z samolotów niemieckich.
Przez dom przewijało się mnóstwo ludzi. W niedzielę lub poniedziałek do drzwi od strony kuchni zastukała trójka zakonnic ubranych w grube, wełniane, brązowe habity, z kapturami zachodzącymi na oczy. Jedna miała gruby głos i ostre rysy, właściwie to prawie się nie odzywała. Pochwaliły Pana Boga, dostały mleka i chleba, podziękowały i zaczęły rozmowę. Interesowały się pobliską fabryką wyrobów kamionkowych „Marywil” - co tam jest produkowane. Mama nieco zaskoczona pytaniami, spokojnie, zgodnie z prawdą powiedziała, że garnki i naczynia. Zakonnice pochwaliły Pana Boga i poszły sobie. Potem dowiedzieliśmy się, że zostały zatrzymane przez polskie służby za szpiegostwo; jedna z nich była przebranym za mniszkę mężczyzną.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz