poniedziałek, 21 stycznia 2019

WSPOMNIENIA ANDRZEJA KOSTYRKI O SUCHEDNIOWIE (4)

Moje zderzenie ze szkołą było jednak twardym lądowaniem - ze względu na moją całkowitą nieumiejętność życia w stadzie. Sentymentalnym szczęściem było to, że przez pierwsze półtora roku uczęszczałem do szkoły na Sokolicy, gniazda w którym wykluł się mój tata! Nie zdając sobie z tego sprawy, byłem jakoś podatny na wszelkie „echa” zeszłowiecznych tradycji rodzinnych.
Godzinami mogłem słuchać opowiadań taty o powstańcach 1863 roku. Bohaterów, oczywiście w sposób anachroniczny - osadzałem w scenerii Preparandy, zbudowanej przecież w kilka lat po Powstaniu. Była podobna do dużego dworu, otoczonego olbrzymimi, pachnącymi na początku lata miodem lipowym.
Ale ze swą nie bardzo twardą naturą, nie bardzo nadawałem się do gromadnego życia wśród zaprawionych w ciągłych bójkach, łobuziakowatych kolegów. Na swoje nieszczęście, zaczynałem szkołę od II klasy (Piotruś jeszcze gorzej, od trzeciej, ale on, co jak co - ale bić to się umiał, nie gorzej niż jego wsiowi rywale). Hania wystartowała w czwartej klasie, cóż to była za odległość od młodszego rodzeństwa. Tylko Krzyś, zaczął „po bożemu” - od przedszkola.
Ja - nie to, żebym nie nadążał za kolegami w nauce - po prostu ulegałem im w licznych konfliktach codziennych. Miałem poza tym niezwykle „legalistyczny” stosunek do pani nauczycielki, do władz szkolnych  i w ogóle. Dlatego bardzo często miałem zatargi z kolegami, od których mi się prawie zawsze obrywało... Nie byłem bohaterem, ale w końcu zrezygnowałem ze skarg, bo to nic nie dawało.
Pierwszej wielkiej w dziecinnych oczach krzywdy doznałem, gdy Mietek Romszajs (o dziwo, po raz pierwszy dopiero dziś, po tylu latach, pomyślałem że jego nazwisko, to „nomen omen” dla sprawy), razem z innymi kolegami, obrzucił mój piękny skórzany tornister  g... gęsim. Strasznie to przeżyłem, spłakałem się i postanowiłem szukać następnego dnia sprawiedliwości u naszej wychowawczyni, pani Karczewskiej.
Sprawę bardzo utrudniła mi mama, która - wbrew moim protestom, chciałem zachować materialne ślady zbrodni - oczyściła tornister. Poskarżywszy się pani Karczewskiej, opisując słownie ten straszny przypadek, powiedziałem, że ten i ten rzucił w tornister ...kupką gęsią. W tym czasie nie znałem jeszcze innych, też przyzwoitych synonimów na tę substancję. Cała afera chyba mi się jednak nie opłaciła. Nawet Pani z trudem opanowała śmiech. A cała klasa, bez żadnych zahamowań ryknęła śmiechem. No i umoralniająca mowa Pani o potrzebie szanowania czyjejś własności, z trudem kupionej przez mamusię, jakoś nie bardzo znajdowała sobie drogę do serc i wyobraźni koleżanek i kolegów.
Jeszcze długo ta „kupka” za mną goniła w opowieściach klasy. (Piękny mój tornister nosiłem jednak przez dalsze kilka lat, ciągle wyglądał jak nowy. A w 1940 roku przerobiony został na cholewki do butów i powędrował na daleki półwysep Kola, 500 km na północ od Archangielska, w głębokiej Rosji; chyba znacznie prędzej buty uległy zniszczeniu w śniegach dalekiej Północy, noszone przez naszych braci ciotecznych, Kazika, Stasia i Zenka Śliwińskiego, wywiezionych w 1940 z Polesia, synów brata mamy, wujka Piotra. Wujek mieszkał w tym czasie u nas, pod Niemcami, w Generalnym Gubernatorstwie, po ucieczce z części Polski zajętej w 1939 roku przez Rosję. Przepraszam, trochę wyprzedziłem tok wydarzeń; wróćmy jeszcze do czasów po przyjeździe do Suchedniowa, między 1935 i 1939 rokiem).
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz