czwartek, 24 stycznia 2019

WSPOMNIENIA ANDRZEJA KOSTYRKI O SUCHEDNIOWIE (7)

Wielką sympatię - chyba to była mieszanina szacunku i zaufania, podziwu - poczułem w czwartej klasie (rok szkolny 1937/1938) - do nowego katechety, mądrego, delikatnego, uduchowionego księdza Ignacego Marca. Był zawsze, odkąd pamiętam, chory na gruźlicę (ale umarł znacznie, znacznie później, w latach 60-tych). Lubiłem chodzić do niego do spowiedzi, odchodziłem od konfesjonału niesłychanie lekki, szczęśliwy. To on udzielił mi pierwszej spowiedzi i komunii świętej. W tym czasie na mojej wierze nie kładły się żadne wątpliwości... Szkoda, że odszedł z mojego życia.
Czy miałem wrogów? Tych raczej nie pamiętam, pewno takich „zdeklarowanych” - to nie było. Były takie sobie codzienne „sympatie”, wyrażające się drobnymi lub trochę bardziej uciążliwymi poszturchiwaniami, nabijanymi guzami. Zdarzały się i całkiem potężne guzy, powodowane przypadkowo, bez złej woli.
Taki dość poważny w skutkach wypadek miałem na rok przed wojną, w 1938 roku. Szkoła miała wejście pośrodku ściany wschodniej. W klasie bardzo lubiliśmy się ścigać, kto pierwszy obiegnie budynek i dobiegnie z powrotem do drzwi. Żeby było ciekawiej, wybiegaliśmy w przeciwnych kierunkach i wracaliśmy na miejsce startu. Po drugiej stronie budynku szkolnego mijaliśmy się w pędzie i wracaliśmy na punkt wyjścia. Pamiętam buzię mojego rywala, Mańka Syski (a może Szyszki, może on po prostu seplenił), jak pędzi w moim kierunku, a ja też nie ustępowałem mu i biegłem najszybciej jak potrafiłem. Byłem rzeczywiście równie szybki jak tamten:  zderzyliśmy się łepetynami dokładnie w połowie drogi.
Muszę powiedzieć, że pozostałość monstrualnego guza mam jeszcze na czole, zostanie mi więc do końca życia. A guz Mańka zniknął szybko, bez śladu.
Pierwsze miłości? Renia Błocka została gdzieś tam w czasach wyknowskich. Życie biegło, więc przez kilka przedwojennych lat kochałem się w Teresce Ż. Była rzeczywiście śliczna (chyba o niej wspominałem) i też uczyła się bardzo dobrze. Kiedyś, w IV klasie, wbiegając do klasy po dużej pauzie poczułem klepnięcie w plecy. Na następnej przerwie ja odwzajemniłem się Tereni. Po wycieczce do lasu tego, czy też następnego dnia, dostałem od Tereski piękną gałązkę sosnową. Moja miłość dosięgła szczytów szczęścia. Snułem sobie nieskończone plany na przyszłość, pozycję centralną w nich zajmowała ta jedyna - „Ona”.
Któregoś mroczniejącego popołudnia zimowego wracaliśmy grupą ze szkoły. Przodem szła Teresa, a za nią grupa zalotników klasowych. Mnóstwo chłopaków uganiało się za nią: Władek Rzeszowski, Maniek Pedryc, paskudny Staś Obara, najgorszy łobuziak, znany z licznych „niegodziwości” - Kazik Gosudarski, syn policjanta - i inni. Rzucali śniegiem, ja starałem się odwracać uwagę „towarzystwa” od atakowanej śnieżkami Tereski. No, nie bardzo się to udało. W końcu usłyszałem, że „podłe są wszystkie chłopaki, a najpodlejszy z nich, to Kostyrko”. Wróciwszy do domu narysowałem, z miłości portret mej ukochanej jadącej na łyżwach. Zdaje się, że jeszcze kilka lat temu był w papierzyskach u mojej mamy. („Romans” skończył się już pod koniec okupacji, na kopaniu okopów dla wycofujących się Niemców w 1944 roku. Tu wybiegam w przyszłość za bardzo, wtedy była ona już „dorosła”, a ja zbłaźniłem się głupim zachowaniem).
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz