środa, 30 stycznia 2019

WSPOMNIENIA ANDRZEJA KOSTYRKI O SUCHEDNIOWIE (13)

Wojsko niemieckie w Suchedniowie.
Mama była pod naporem kilku sąsiadek i znajomych, które mówiły, żeby razem uciekać na wschód, albo ukrywać się w razie wejścia Niemców. Odrzuciła sugestie ucieczki, że to nie ma sensu. Że należy pilnować domu i dobytku. Wspólny schron? Może, ale trzeba wszystko robić rozważnie, bo Niemcy wchodzą błyskawicznie w głąb kraju, mogą być lada chwila.
We wtorek, przed wschodem słońca, poszliśmy z całą rodziną (oprócz nieobecnego taty) i którąś z pań do „naszego” domu na Sokolicy, dawnej pensji pani Peck. Szliśmy Bodzentyńską do skrętu w prawo, za nadleśnictwem, na Sokolicę. I wtedy, z mroku, dobiegł miarowy tupot maszerujących żołnierzy. Szli  milcząc, słychać było tylko ten tupot. Nie tak, jak to sobie wyobrażałem, że maszerują strzelcy, maszerują; tylko czasem dobiegały prowadzone przytłumionym głosem rozmowy.
Szli długo, długo - ile to trwało? pół godziny, godzinę? całą wieczność? Jak jakaś defilada zjaw w mroku… Gdy przeszli, zrobiło się niesłychanie pusto. (To przecież uchodziła na długo nasza wolność; aż do 1989 roku. I dopiero w 1992 ostatni żołnierze radzieccy opuścili Polskę).
Budynek szkolny na Sokolicy był pozamykany, ale piwnice były pootwierane, puste, czyste, pomieściłyby „tłumy” ludzi. Ale jak to zorganizować? Mama obejrzała wszystko i powiedziała, że to nie ma żadnego sensu. Czemu zostawiać własny dobytek na łasce losu i tak niedaleko od domu gromadzić się tłumnie, i co to w ogóle dałoby. My wracamy, a kto chce niech przyjdzie do nas na Bodzentyńską, do naszej piwnicy. Wydało się to rozsądne. Wszyscy wrócili do pilnowania własnych domostw i nikt tego nie pożałował.
Wracaliśmy z Sokolicy na Bodzentyńską. Było już całkiem jasno, cudowna, klarowna pogoda. Na niebie od strony wschodniej pojawił się samolot, chyba jednak niemiecki. Po paru minutach byliśmy już w domu. Mama wraz z nami i służącą  Florcią - młodą, bujną, rudą wiejską dziewczyną, przystosowała piwnicę w podwórku do koczowania, przygotowaliśmy legowiska dla nas  wszystkich. Trochę nas to bawiło, przysnęliśmy na próbę, po tak wczesnej pobudce dzisiejszego poranka.
Nagle, przed południem usłyszeliśmy odgłosy strzelaniny, skądś z góry. Wypadliśmy na dwór, pamiętać będę zawsze, jak stoję z Piotrusiem i Krzysiem między piwnicą, studnią i gankiem, od strony kuchennej. Oni mówią, że to dwa samoloty, latają bardzo wysoko i strzelają do siebie - o tam, takie dwie iskierki w słońcu; ja wytrzeszczam krótkowzroczne oczy, mówię „widzę, widzę”, ale nie widziałem nic, słyszałem strzelaninę i to narastające, to cichnące odgłosy silników na maksymalnych obrotach.
Po paru seriach wszystko ucichło, potem na niebie od strony wschodniej pojawiła się smuga dymu; tę już dojrzałem, choć nie bardzo wyraźnie. Potem głuchy grzmot (okazało się później, że to we wsi Mostki rozbił się Heinkel 111, zestrzelony przez polskiego myśliwca. Polskie myśliwce PZL P11 były bardziej zwrotne, ale powolniejsze od nowoczesnych samolotów niemieckich. Dogonić je mogły, atakując od góry i przyśpieszając. Biedne polskie Petki wznosiły się mozolnie z wyciem silnika do góry i potem nurkując ku swoim ofiarom, rozpędzały się do ponadnormatywnej prędkości, doganiały je i strącały. I  o dziwo, sporo „lepszych” technicznie bombowców niemieckich zostało w taki sposób strącone przez „powolne” P11. A  nasze „Łosie”, cudowne bombowce nagrodzone na Światowej Wystawie w Paryżu w 1938 roku złotym medalem, nie na wiele się przydały. Było ich po prostu za mało).
Siedzimy w piwnicy. Po południu trochę strzałów na ulicy Bodzentyńskiej. To polscy żołnierze strzelali z działka przeciwpancernego do zbliżających się od strony południowej oddziałów niemieckich. Potem wszystko ucichło.
W nocy z wtorku na środę 6 września, słyszymy zgrzytanie gąsienic zdzierających bruk ulicy Bodzentyńskiej. Jakieś głosy: niemieckie. Mama wyszła, dobrze, że była na miejscu, obeszło się bez wyłamywania drzwi. Żądali pokojów na kwatery. Ulokowali się w dwóch pokojach od ulicy: „dziecinnym” i gabinecie taty.
Rano ul. Bodzentyńska zatkana masą stali. Czołgi, ciężarówki, samobieżne działa, transportery opancerzone. Dom pełen rozwrzeszczanych, wesołych Niemców. Okupują zwłaszcza kuchnię, smażą placki kartoflane (z podrzutem przy przewracaniu na drugą stronę). Mamę pytają o cukier. Mama: „wir haben keinen Zucker”. Niemiec: „schadet nicht, ohne Zucker der Tee ist auch gut”.
W stosunku do Niemców odczuwałem wtedy, wstyd teraz przyznać, przede wszystkim zaciekawienie. Gdy piłeczka w czasie zabawy na podwórku wypadła mi z ręki na ulicę zatkaną kolumną zmotoryzowanego wojska, wyszedłem przed furtkę i podniosłem piłeczkę. Żołnierz siedzący wysoko w olbrzymim transporterze rzucił mi karmelka. Wstyd się przyznać, wziąłem i powiedziałem: „danke”.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz