sobota, 26 stycznia 2019

WSPOMNIENIA ANDRZEJA KOSTYRKI O SUCHEDNIOWIE (9)

Suchedniów 1934 r.
Spośród siedmiorga rodzeństwa Wędrychowskich - to była stara, od wielu pokoleń zasiedziała w Suchedniowie rodzina (siedmiorga - bo było sześciu synów i jedna, trochę bezbarwna córka) - przyjaźniliśmy się z Antkiem, Jankiem i Kazikiem - inni byli dla nas za starzy lub za młodzi. Była to bardzo ciekawa rodzina, również o rozbudowanych tradycjach i korzeniach suchedniowskich, równie zasłużona, jak Pecków i ich potomków.

Pan Wędrychowski, pobożny, elegancki i wytworny pan inżynier, przystępował  co niedziela do Komunii Świętej, razem z całą liczną rodziną, był to niezwykle budujący widok. Pani była bardzo cicha i skromna, żyła jakby w cieniu swego męża. (Zobaczyłem ją po raz ostatni w 1966 roku, po powrocie z Włoch, była wtedy chora na Parkinsona).
Janek to bardzo uczciwy chłopak, za naszych czasów uczęszczał do szkoły razem z Pietrkiem (a teraz nadal mieszka w Suchedniowie; jest inżynierem hutnikiem, w czasie studiów w Krakowie przyjaźnił się z duszpasterzem akademickim, księdzem Karolem Wojtyłą; owdowiał po ślicznej Gartkiewiczównie, której obraz mam w pamięci, jak w przepływających obłokach wynajdowała obrazy; ale tu wybiegłem w daleką przyszłość).
Kazik mieszka też w Suchedniowie, w starym domu rodzinnym, jest weterynarzem. Antek był kolegą Hani, Stach i Maryś - już o dużo lat starsi. Ta reszta rozpierzchła się, chyba mieszkali po wojnie w Warszawie. (Całe liczne rodzeństwo pokończyć miało więc po wojnie wyższe studia). Ale w dobrych latach trzydziestych jeździliśmy razem saneczkami, na łyżwach, kąpaliśmy się.
I najważniejsza sprawa: pożyczaliśmy od nich książki, dużo książek - mieli szafy pełne XIX-wiecznych autorów: Sienkiewicza, Weyssenhoffa, Dygasińskiego, Rodziewiczówny, Orzeszkowej, Rejmonta, Żeromskiego - i wielu, wielu innych. Może to śmieszne, ale nigdy w życiu nie czytałem lektur obowiązkowych - po prostu czytałem to wszystko niezależnie od „nakazu” nauczyciela.
Spośród kolegów ze szkoły, przyjaciółmi moimi był Staś Kałuża (chyba do wyjazdu z Suchedniowa lub raczej do ukończenia szkoły w 1941 roku) i Stefan Karpiński. Nie wiem, co działo się z nimi później. Razem próbowaliśmy dłubać modele latające, ale bez lepszych wyników. Były za ciężkie (brakowało dobrych materiałów modelarskich), latały jednak już we wczesnym okresie mojej „kariery modelarskiej” nawet nieźle, wypuszczane z dachu domu jako „szybowce”; dopiero później, już chyba po 1939 roku nauczyłem się robić śmigła zdolne poderwać w powietrze te moje „samoloty”.
Naprzeciw naszego domu (mieszkaliśmy na ul Bodzentyńskiej 21), z drugiej strony ulicy była apteka. W oknach mieszkalnej części widywaliśmy często okrągłe twarzyczki pulchnych dzieci pulchnego aptekarza, pana Górbiela. Dzieci jego chyba uczyły się w domu, widywaliśmy je przez okna i w niedziele, po drodze do kościoła; dopiero trochę później zostałem zaproszony do mojego rówieśnika, Andrzeja Górbiela. Był trochę zabawnym, ale bardzo zdolnym, oczytanym, interesującym się muzyką dzieckiem (grał na gitarze, co bardzo mi zaimponowało - ja zaczynałem uczyć się gry na fortepianie, ale to były początki).
(Andrzej - znów wybiegając w dalszą przyszłość - miał zrobić niezwykle ciekawą karierę prawniczą; komuniści nie chcieli go przyjąć na studia, ze względu na pochodzenie społeczne, ale on chodził na wykłady i ćwiczenia, po paru latach przyjęty na wolnego słuchacza zaliczał egzaminy, w końcu przetrzymał wszelkie ostracyzmy, ukończył celująco studia, specjalizując się w problematyce dna morskiego i  - chyba  - przestrzeni kosmicznej).
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz