Kiedy to
było? Chyba w zimie 1938 r. Nie bardzo jakoś dopisywało mi zdrowie, siedziałem
w domu, było ciepło, wyglądałem przez okno łakomym okiem na głęboki śnieg i
oblodzoną ścieżkę, mógłbym pojechać do szkoły na łyżwach. Na policzku, tuż koło
ust wyskoczyła mi podobna do skwarków „febra”.W tym czasie pojawił się w naszym domu kochany, miły, młody
człowiek w dopasowanym, eleganckim mundurze leśnika.
To był nowy adiunkt nadleśnictwa, absolwent Uniwersytetu Lwowskiego, pracował pod opieką taty w leśnictwie Stokowiec - pan Perek. Był przeserdeczny, ciepły i pełen wesołości. Mieszkał u nas w „małym pokoju”, chyba jadł też u nas. Miał uśmiechnięte, niebieskie oczy, okrągłą, jakby dziecinną buzie, wielki zapał do życia. A może ex post dopisuję mu te cechy, znając jego późniejszy los?
To był nowy adiunkt nadleśnictwa, absolwent Uniwersytetu Lwowskiego, pracował pod opieką taty w leśnictwie Stokowiec - pan Perek. Był przeserdeczny, ciepły i pełen wesołości. Mieszkał u nas w „małym pokoju”, chyba jadł też u nas. Miał uśmiechnięte, niebieskie oczy, okrągłą, jakby dziecinną buzie, wielki zapał do życia. A może ex post dopisuję mu te cechy, znając jego późniejszy los?
Był jeszcze
przez jakiś czas w naszym domu, wyprowadził się ku żalowi całej rodziny. Wyjechał
gdzieś tam, w polskie lasy, chyba na Kresy Wschodnie, ale nie wiem dokładnie,
dokąd, do bardziej samodzielnej już pracy. Dom utracił wiele uroku po
ucichnięciu jego śpiewnej, lwowskiej mowy. Ilekroć myślę o nieznanym mi Lwowie,
widzę niebieskie oczy i uśmiechniętą, okrągłą twarz pana Perka. I jego
lwowskie: „...ta joj, ta co mówisz?”
(W 1943 roku Jego
nazwisko zostało zamieszczone przez Niemców na liście oficerów zamordowanych
przez Rosjan, agentów NKWD strzałem w tył głowy, w 1940 roku, w Katyniu).
Miasteczko pełne znajomych ludzi - dzieci, starszych, odpowiadających
pozdrowieniami na pozdrowienia. Pełne kolorytu ortodoksyjnych Żydów, w
jarmułkach i chałatach, odprawiających swe obrzędy świąteczne, na przykład we
wrześniu, koło mostu na Kamionce i wypełniających gwarem codzienne dni ulicy
Handlowej; wystawiali pięknie podzielone mięso w jatkach i perkaliki z guzikami
za grosze w sklepiku „Gutermanci” (tak nazywana była miła pani Guterman).
Sklepiki były pełne wszystkiego, co było potrzebne dorosłym do życia, młodym
majsterkowiczom i dziewczynkom dziergającym swe robótki. Dziwny język, stał się
trochę bardziej zrozumiały po rozpoczęciu nauki języka niemieckiego.
W tym konglomeracie miasteczka szlacheckim temperamentem błyszczał ksiądz proboszcz Muszalski. Mówił pięknym, soczystym, męskim głosem pełne pasji kazania, ostro popędzał ministrantów, ale nikomu tak na prawdę krzywdy nie zrobił...
Pamiętam manifestację w październiku w piękny słoneczny dzień na placyku koło Spółdzielni Spożywców, na rogu ul. Bodzentyńskiej i Mickiewicza w Suchedniowie. Tata też przemawiał, ale nie bardzo mu to jakoś szło. Należał do „Strzelca” i musiał się podporządkować decyzjom władz tej paramilitarnej organizacji...
Nagle od strony rzeczki dobiegły mnie głosy młodych, rozbawionych ludzi, stukanie drewnem o drewno (to były wiosła i kajak, przeciskający się tuż przy brzegu). No i ta usłyszana piosenka - wydało mi się że to było tango, śpiewane trochę w konwencji romantycznej, a może było też zabawą w parodiowanie tanga, przerywaną wybuchami śmiechu. Młody baryton śpiewał: „czy do wyciągniętej ręki...”, dodawał różne frazy „o udrękach”, „o miłości” i oboje zaśmiewali się z co celniejszych skojarzeń.
Wyjrzałem z trawy. W kajaku, zwrócona tyłem do kierunku spływu siedziała roześmiana dziewczyna; wiosłując, popisywał się przed nią śpiewem młodzieniec, też pełen radości życia.
Znałem go z widzenia. Był to syn współwłaściciela młyna na Berezowie, Gustaw Herling-Grudziński, student polonistyki na UJ. Jeszcze dzisiaj widzę obfite, sfalowane włosy, pamiętam tę barwę głosu. Lecz wtedy byłem przecież za bardzo smarkaty dla nich - po prostu dzieciak - nie zauważali zresztą nikogo, poza sobą...
Młyn został po wejściu Niemców prawie natychmiast zarekwirowany, Zarządcą został wysiedlony z Warthegau (Wielkopolski), wyglądający jak zawodnik „sumo” i wygolony na łyso pan Furmanowicz (jedyną ładną istotą „furmanowiczowską” była jego córka, pannica lat około dwudziestu, wzorująca się skądinąd na modzie niemieckiej, ale flirtująca również z polskimi dwudziestoletnimi mieszkańcami Suchedniowa).
Kiedyś, chyba pod koniec 1940 roku, przechodziliśmy razem z Piotrusiem obok willi w lesie, między Urzędem Gminnym i Szkołą na Pasterniku, gdzie mieszkali pp. Grudzińscy. Zobaczyliśmy leżący pod płotem, niszczejący stary kajak. Ten kajak. Spotkaliśmy pannę Lunię Grudzińską i Piotruś zapytał, czy moglibyśmy go wyreperować. „Ależ oczywiście, weźcie go sobie”. Pełni szczęścia dotaszczyliśmy kajak do domu.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz