„Oswoiła” się też i Wanda, ta od Emila. Umówiła się z mamą,
że kiedy będzie coś wyciągać od Emila, to będzie mówić bardzo głośno. Maksim
przygotowywał co wieczór w dużej balii gorącą wodę do kąpieli Wandy. Ta kąpała
się, przy czynnym współudziale (o tym świadczyły chichoty dochodzące z gabinetu
taty) Emila. Co wieczór z pokoju taty dobiegał śmiech dziewczyny, plusk
rozchlapywanej wody, pomruki Emila. Kiedyś „doniosła” w ten sposób mamie, że
jutro będzie łapanka (no, nie tymi dokładnie słowy), że należy uważać na
chłopców.
Łapanka w Suchedniowie następnego dnia rzeczywiście była.
Złapali nie dość ostrożnego Piotrusia. My z wujkiem
Piotrem poszliśmy na łąkę, markując sianokosy. Ukryliśmy się za kopką siana. I
wtedy zobaczyliśmy Niemców idących tyralierą przez łąkę. Wujek powiedział, że
mam spokojnie odpowiadać, nie bać się. Niemców było chyba z sześciu. Podeszli
do nas, wstaliśmy. Pytają o Ausweisy.
Wujek chyba miał; ja mówię, że mój „Ausweis ist dort, zu Hause geblieben”. Co
robimy? On kosi, a ja grabię siano. Jak to, przecież siedzicie? Odpoczywamy, to
jest mój wujek, mieszkamy w tamtym domu - pokazałem palcem.
Niemcy zaczęli po cichu gadać, nie słyszałem dokładnie, co.
Lęk straszny. Mogą trzasnąć z pistoletu i odejść - miałem 16 lat, tacy w tym
czasie robili w Warszawie najwięcej kłopotu, wujek
wczesną czterdziestkę, wyglądaliśmy podejrzanie. Niemcy długo
dyskutowali między sobą. I wreszcie usłyszałem, jak jeden z nich powiedział do
drugiego: „lass sie gehen...” Więc
jednak wśród tych żołnierzy byli różni ludzie... Posiedzieliśmy jeszcze chwilę,
potem powoli poszliśmy do domu.
W domu Piotrusia nie było - został
zatrzymany wraz z wieloma chłopakami. Wtedy tata spotkał się z panem
Wędrychowskim, doktorem Kolasińskim (wysiedlonym z Poznania) i innymi, których
synów zatrzymali Niemcy. Doktor Kolasiński jakoś dotarł do „właściwych” Niemców
i za „stosowną” opłatą, chyba dosyć słoną, Piotruś i inni młodzieńcy zostali
uwolnieni z punktu zbornego w Częstochowie (więc już dość daleko od domu) i
wrócili do Suchedniowa.
Mama była jednym kłębkiem nerwów. Bała się o wszystkich, a
nie o siebie. A Piotruś, Krzyś i ja nie byliśmy łatwi; rozsadzała nas ciekawość
i energia i głupota, związana z brakiem wyobraźni, a także niewyżyta potrzeba
przygód.
Przygody były różne - kiedyś, na przykład, szedłem wzdłuż
torów kolejowych, równolegle do ciągnącego się po drugiej stronie torów muru
cmentarnego, niedaleko od ulicy Bugaj. Przejeżdżał wojskowy transport
niemiecki. Nagle - słyszę z bliska serię z pistoletu maszynowego. Zbaraniały
rozglądam się; zrozumiałem dopiero
usłyszawszy gwizd kulek. To znudzony jazdą żołnierz niemiecki strzelał z
wagonu, jadąc, ot tak sobie - dla zabicia nudy i - jak się trafi, to i idącego
wzdłuż toru parszywego młodego podczłowieka. Na szczęście strzelał niecelnie...
Byli więc tacy Niemcy.
Innym razem przechodząc koło placu targowego blisko remizy
strażackiej przy szosie kieleckiej, zobaczyłem stłoczone, najcięższe z
widzianych dotychczas przeze mnie armaty, działa samobieżne, wozy opancerzone.
Nie zastanawiając się, wlazłem pomiędzy to nagromadzenie motoryzowanego
żelastwa i zacząłem z ciekawością oglądać; usłyszawszy nagle wrzask jakiegoś
oficera zrozumiałem, że to na mnie.
Zobaczyłem broń w jego rękach, chyba zbladłem. On wrzeszczy,
co ja tu robię? Ja na to, że oglądam armaty, są takie piękne, „so schoene Geschütze hab’ich niemals gesehen”.
„To jest zabronione pod największą karą”. „Przepraszam, nie wiedziałem, nigdzie
nie ma tablicy, że nie wolno oglądać, a ja interesuję się techniką, chciałbym,
gdy dorosnę, zostać konstruktorem”.
Wrzask trwał dalej. Myślałem, że to już koniec. Niemcy byli
wytrąceni z równowagi przebiegiem wojny, walkami w Warszawie. Wtedy z
transportera wyszedł oficer, ten „mój” sprężył się przed nim na baczność,
odpowiadał krótkimi, urywanymi zdaniami. Co mu powiedział jego szef? Nie
słyszałem; wrócił do mnie, nie wypuszczając broni z ręki; ryknął „raus”; myślałem, że wystrzeli za mną.
Odszedłem możliwie prędko, ale nie biegłem.
Nie
strzelił. Wśród żołnierzy niemieckich można było więc spotkać także i takich
ludzi...
Wtedy, w 1944 roku po wakacjach już nie chodziliśmy z
Piotrusiem na naukę do pana Jankowskiego. Mieliśmy zdane w Skarżysku egzaminy z
zakresu 3 i 4 klasy gimnazjalnej, wierzyliśmy, że wojna skończy się już
wkrótce. Przybyła do nas w końcu września ciocia Balbina zaoferowała się, że
może poprowadzić dla nas lekcje z polskiego i historii, ale nie bardzo się to
powiodło.
Nie
pokleiła się również możliwa próba kontynuowania, przerwanej przez śmierć pana
Kulczyckiego, nauki gry na fortepianie, przez panią Nadzieję Malanowską, która
też zatrzymała się w naszym domu po wyjściu z Warszawy. Gdyby nie to, że
fortepian stał w zajętym przez Emila pokoju taty, to może jeszcze to by się
powiodło.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz