Ostatni okres okupacji niemieckiej w Suchedniowie (jesień 1944 i do
połowy stycznia ’45) minął bardzo prędko. Bardzo wcześnie przyszły ostre mrozy
i śnieg. Razem z wujkiem Piotrem zakopywaliśmy
się głęboko w wygrzebywanych w sianie dziurach i przykrywali sianem. Z dworu
dochodziły odgłosy uśpionej okolicy, głównie naszczekiwania rozmawiających ze
sobą psów. Kilka razy usłyszałem szum w powietrzu - to „kukuruźnik”, rosyjski
dwupłatowiec PO-2, dolatywał z wyłączonym silnikiem nad wybrany nocny cel w
miasteczku. Niesamowicie „ożywiający” był gwizd bomb zdążających ku ziemi z
cichego, ciemnego nieba...
17 stycznia Niemcy uciekali w popłochu przez pola, wszędzie,
jak okiem sięgnąć. Później w nocy przeszła również na tyłach Niemców jakby
ignorowana przez nich, Brygada Świętokrzyska z towarzyszącymi jej żołnierzom
członkami ich rodzin. W mroku do drzwi kuchennych naszego domu zastukały
zmęczone kobiety - mówiły mamie, że idą od Świętej Katarzyny, gdzie dotychczas
mieszkały - poprosiły o gorącą wodę na herbatę dla swoich dzieci, siebie i
swych żołnierzy z NSZ (to najście
przypominało nieco kolorytem nocną wizytę Niemców we wrześniu 1939 roku; teraz
była to jednak ich długo przez nas wyczekiwana klęska).
18-go
rano ulice zapełniły się rojowiskiem wojsk rosyjskich - czołgów, olbrzymich
armat samobieżnych, taboru wozów konnych wyładowanych bronią i dobytkiem
wojskowych, niziutkich wózków do transportu rannych z pola walki, ciągniętych
przez zaprzężone psy i prowadzonych przez żołnierzy, chyba sanitariuszy. Gdyby
ktoś nie widział, jaka to była armia, rozpoznałby od razu, po przenikającym
wszędzie „jędrnym” smrodzie bogatej w ciężkie frakcje benzyny, że w każdym
razie nie mogli to być Niemcy, ze swą chudziutką, syntetyczną namiastką
benzyny, albo gazem z „Holzgasgeneratora”...
Marek, ciocia Balbina i pani Nadzieja ruszyli w końcu
stycznia do gruzów zrównanej z ziemią Warszawy. Po ciocię Zosię i panią Świcową
z Markiem, dotarł z Lublina wynajętym sowieckim ciężarowym wojskowym Fordem
model 1925, pan Świca. (Marianna
Barasiewicz została u nas jeszcze do 1950 roku).
Jednostka
AK, do której należeli leśnicy z Suchedniowa, ujawniła się przed władzami i
uległa rozwiązaniu. Jedno z poprzedzających tę decyzję zebrań odbyło się w
gabinecie taty. Podsłuchiwałem z drugiego pokoju, ale nie wiele było słychać;
nie było jednomyślności w kwestii ujawnienia się; najostrzej temu sprzeciwiał
się młody leśnik, którego narzeczona (już o tym pisałem) została niedawno
zamordowana. Jednak przeważyła opinia, że konieczne jest rozwiązanie się;
wszyscy znali los żołnierzy AK z terenu Wileńszczyzny - Rosjanie mordowali ich,
a najczęściej - co też było na ogół równoważne wyrokom śmierci - wywozili w
głąb ZSRR...
A jak zabierali się Rosjanie do „prania mózgów” ludności na
zajmowanych terenach? Rozplakatowane zarządzenie sowieckiego komendanta wojskowego
po wejściu do Suchedniowa obejmowało nakaz oddawania radioodbiorników; za
niezastosowanie się do tego zarządzenia grozili surowymi karami, przewidzianymi
obowiązującym regulaminem stanu wojennego, teraz rosyjskiego; zamienił stryjek,
siekierkę na kijek. Niemcy bardzo skutecznie odebrali prawie wszystkie
posiadane przez ludzi odbiorniki, było to karane zesłaniem do obozu
koncentracyjnego. Trochę odbiorników zakonspirowały organizacje wydające prasę
podziemną.
Naszej
rodzinie „poszczęściło” się: w opuszczonej przez Niemców na dzień przed
wejściem Rosjan kwaterze w naszym domu znaleźliśmy sprawny odbiornik radiowy.
Jak kto głupi, zaniosłem to radio na posterunek policji, zajęty przez
komendanta wojskowego. Później plułem sobie w brodę - używanie posiadanych
aparatów zostało de facto
zalegalizowane w ostatnim miesiącu wojny. Dopiero 4-5 lat po wojnie możliwe
stało się kupowanie nowych radioodbiorników, zresztą na skąpo wydzielane
talony...
Piotruś,
Krzyś i ja zapisaliśmy się od lutego 1945 roku do gimnazjum w Skarżysku... Kiedyś
jechałem do Skarżyska. Za górą Baranowską na Rejowie, usłyszałem nadlatujący
samolot. Cholera, to był niemiecki Me 110, leciał wzdłuż autostrady, od czasu
do czasu popuszczając serie z karabinu maszynowego. Zeskoczyłem z roweru,
przypłaszczyłem się do śniegu. Tamten - jakże wyraźnie wrysowany w niebo -
poleciał; zawrócił raz jeszcze; puścił jeszcze jedną serię - poleciał...(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
Na tym kończę publikowanie wspomnień Andrzeja Kostyrki. Były to tylko fragmenty. Jeżeli ktoś jest ciekawy dalszych dziejów tej Rodziny, już poza Suchedniowem oraz innych szczegółów może udać się do Miejsko-Gminnej Biblioteki Publicznej i wypożyczyć książkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz