poniedziałek, 4 lutego 2019

WSPOMNIENIA ANDRZEJA KOSTYRKI O SUCHEDNIOWIE (17)

Ulica Bodzentyńska.
Wtedy także  Niemcy nakazali, aby wszyscy zdolni do pracy fizycznej w wieku od lat 15 do 65, zgłaszali się do pracy przy szykowanych na przyjście Rosjan okopach i fortyfikacjach. Nawet płacili za pracę drobne pieniądze, dawali drobne przydziały (mydło, perkaliki, chyba alkohol). W razie niestawienia się do pracy grozili sankcjami. Cóż było robić, zgłosiłem się i zacząłem chodzić do tej roboty.
Z Suchedniowa podwożono nas wagonami towarowymi do przystanków w Ostojowie, Łącznej, Goździe, potem dochodziło się zwykle do pobliskich lasów. Tam kazali nam trzebić najgęstsze krzaki i kopać rowy, budować ziemianki zamaskowane ziemią, trawą, wyciętymi i rosnącymi krzewami. Było to wszystko dla mnie dziwnym doświadczeniem: na żywo zrozumiałem sens wielu wulgaryzmów, obserwując ludzi kryjących się pod gałęziami wyciętych drzew, popijających wódkę.
Nasi „nadzorcy” nie wierzyli już raczej w zwycięstwo. Razem z Antkiem Wędrychowskim rozmawialiśmy kiedyś z Austriakiem, który chciał nam przehandlować jakiś niezbyt nowoczesny aparat fotograficzny. Właśnie on dawał nam do rozumienia, że wojny nie bardzo popiera, chce jak najszybciej wrócić do żony i małych synków mieszkających w górach, w Tyrolu...
Oprócz Niemców pilnowali nas Własowcy. Zachowywali się dość przyzwoicie; byli to Kazachowie, Azerowie, Gruzini, Kozacy i in. Wyrażali się, o dziwo, kulturalnie. Jeden z ich oficerów był podobno księciem gruzińskim. Ale oddziały tych „sojuszników” Hitlera dokonywały wielu przerażających zbrodni na ludności cywilnej, przy zwalczaniu AK i innych grup partyzanckich (znajomą z Suchedniowa, pannę Furmańczyk, piękną narzeczoną młodego leśnika, pana Piotrowskiego, kolegi taty z nadleśnictwa i z pracy w AK, potraktowali po żołdacku i zamordowali Kałmucy, gdy wracała od niego z oddziału w lesie)...
Po całodniowej robocie wracaliśmy w dużych grupach do torów, którymi przejeżdżały pociągi. Jednego popołudnia obserwowaliśmy, jak samolot rosyjski ostrzelał wojskowy transport. Lokomotywa została unieruchomiona, wielkie kłęby pary rozniosły się wokół torów. Ale samolot nie miał chyba dość amunicji, bo nie ostrzelał wagonów wiozących czołgi, armaty i odleciał. Po kilkunastu minutach nadjechała II lokomotywa i transport popełzł dalej...
Ja wciąż chodziłem do pracy „na okopy”. Pod koniec września i w październiku do Suchedniowa zaczęli nadciągać uchodźcy, wysiedleni z Warszawy. U nas schroniła się ciocia Balbinka; potem pianistka, Nadzieja Malanowska, (Rosjanka, wdowa po bracie ciotecznym mamy, inżynierze Józefie Malanowskim); potem Marianna (długoletnia służąca, jeszcze przed 1914 rokiem, rodziny ciotki opiekującej się moim osieroconym tatą; wraz z nią pojawiły się roje wszy, które mama wytępiła z wielkim trudem); potem mój brat stryjeczny Marek, żołnierz z Powstania, ciężko ranny w rękę i w nogę, uciekł z transportu do Stalagu.
W domu było nas więc: sześcioro osób naszej rodziny; ciocia Balbinka; ciocia Zosia; pani Świcowa z Mareczkiem; wujek Piotr; Marek; pani Nadzieja Malanowska; Marianna. Gabinet taty zajmował ciągle oficer niemiecki Emil ze swoją „donną” Wandą (miała ona dostęp do kuchni i innych przyległości domu). Nocował gdzie indziej lecz kręcił się przez cały dzień ordynans Emila, Maksim. Jak widać dom musiał mieć bardzo rozciągliwe ściany. Jak to jednak rozwiązywane było w praktyce? Cóż, młodsza część męskiej progenitury, razem z wujkiem, spała w stodole na sianie. Do przyjścia Rosjan, w styczniu 1945 roku.
A jak rozwiązywana była kwestia aprowizacji głodnych uchodźców? Mieliśmy dwie krowy. Jedną z nich ubił wujek (było to bardzo niebezpieczne, bo gospodarczy ubój zwierząt był karany przez Niemców obozem koncentracyjnym). To było mnóstwo dobrego mięsa (200? 250 kg ?). Nie wystarczyło go nawet na miesiąc.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz