Ulica Bodzentyńska. |
Z Suchedniowa podwożono nas wagonami towarowymi do
przystanków w Ostojowie, Łącznej, Goździe, potem dochodziło się zwykle do
pobliskich lasów. Tam kazali nam trzebić najgęstsze krzaki i kopać rowy,
budować ziemianki zamaskowane ziemią, trawą, wyciętymi i rosnącymi krzewami.
Było to wszystko dla mnie dziwnym doświadczeniem: na żywo zrozumiałem sens
wielu wulgaryzmów, obserwując ludzi kryjących się pod gałęziami wyciętych
drzew, popijających wódkę.
Nasi
„nadzorcy” nie wierzyli już raczej w zwycięstwo. Razem z Antkiem Wędrychowskim
rozmawialiśmy kiedyś z Austriakiem, który chciał nam przehandlować jakiś
niezbyt nowoczesny aparat fotograficzny. Właśnie on dawał nam do rozumienia, że
wojny nie bardzo popiera, chce jak najszybciej wrócić do żony i małych synków
mieszkających w górach, w Tyrolu...
Oprócz Niemców pilnowali nas Własowcy. Zachowywali się dość przyzwoicie;
byli to Kazachowie, Azerowie, Gruzini, Kozacy i in. Wyrażali się, o dziwo,
kulturalnie. Jeden z ich oficerów był podobno księciem gruzińskim. Ale oddziały
tych „sojuszników” Hitlera dokonywały wielu przerażających zbrodni na ludności
cywilnej, przy zwalczaniu AK i innych grup partyzanckich (znajomą z Suchedniowa, pannę Furmańczyk, piękną narzeczoną młodego
leśnika, pana Piotrowskiego, kolegi taty z nadleśnictwa i z pracy w AK,
potraktowali po żołdacku i zamordowali Kałmucy, gdy wracała od niego z oddziału
w lesie)...
Po całodniowej robocie wracaliśmy w dużych grupach do torów,
którymi przejeżdżały pociągi. Jednego popołudnia obserwowaliśmy, jak samolot
rosyjski ostrzelał wojskowy transport. Lokomotywa została unieruchomiona,
wielkie kłęby pary rozniosły się wokół torów. Ale samolot nie miał chyba dość
amunicji, bo nie ostrzelał wagonów wiozących czołgi, armaty i odleciał. Po
kilkunastu minutach nadjechała II lokomotywa i transport popełzł dalej...Ja wciąż chodziłem do pracy „na okopy”. Pod koniec września i w październiku do Suchedniowa zaczęli nadciągać uchodźcy, wysiedleni z Warszawy. U nas schroniła się ciocia Balbinka; potem pianistka, Nadzieja Malanowska, (Rosjanka, wdowa po bracie ciotecznym mamy, inżynierze Józefie Malanowskim); potem Marianna (długoletnia służąca, jeszcze przed 1914 rokiem, rodziny ciotki opiekującej się moim osieroconym tatą; wraz z nią pojawiły się roje wszy, które mama wytępiła z wielkim trudem); potem mój brat stryjeczny Marek, żołnierz z Powstania, ciężko ranny w rękę i w nogę, uciekł z transportu do Stalagu.
W domu
było nas więc: sześcioro osób naszej rodziny; ciocia Balbinka; ciocia Zosia;
pani Świcowa z Mareczkiem; wujek Piotr; Marek;
pani Nadzieja Malanowska; Marianna. Gabinet taty zajmował ciągle oficer
niemiecki Emil ze swoją „donną” Wandą (miała
ona dostęp do kuchni i innych przyległości domu). Nocował gdzie indziej
lecz kręcił się przez cały dzień ordynans Emila, Maksim. Jak widać dom musiał
mieć bardzo rozciągliwe ściany. Jak to jednak rozwiązywane było w praktyce?
Cóż, młodsza część męskiej progenitury, razem z wujkiem,
spała w stodole na sianie. Do przyjścia Rosjan, w styczniu 1945 roku.
A jak rozwiązywana była kwestia aprowizacji głodnych uchodźców? Mieliśmy
dwie krowy. Jedną z nich ubił wujek (było to bardzo niebezpieczne, bo
gospodarczy ubój zwierząt był karany przez Niemców obozem koncentracyjnym).
To było mnóstwo dobrego mięsa (200? 250 kg ?). Nie wystarczyło go nawet na
miesiąc.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz