Wielką sympatię - chyba to była mieszanina szacunku i
zaufania, podziwu - poczułem w czwartej klasie (rok szkolny 1937/1938) - do
nowego katechety, mądrego, delikatnego, uduchowionego księdza Ignacego Marca.
Był zawsze, odkąd pamiętam, chory na gruźlicę (ale umarł znacznie, znacznie
później, w latach 60-tych). Lubiłem chodzić do niego do spowiedzi, odchodziłem
od konfesjonału niesłychanie lekki, szczęśliwy. To on udzielił mi pierwszej
spowiedzi i komunii świętej. W tym czasie na mojej wierze nie kładły się żadne
wątpliwości... Szkoda, że odszedł z mojego życia.
Czy miałem
wrogów? Tych raczej nie pamiętam, pewno takich „zdeklarowanych” - to nie było.
Były takie sobie codzienne „sympatie”, wyrażające się drobnymi lub trochę
bardziej uciążliwymi poszturchiwaniami, nabijanymi guzami. Zdarzały się i
całkiem potężne guzy, powodowane przypadkowo, bez złej woli.
Taki dość poważny w skutkach wypadek miałem na rok przed
wojną, w 1938 roku. Szkoła miała wejście pośrodku ściany wschodniej. W klasie
bardzo lubiliśmy się ścigać, kto pierwszy obiegnie budynek i dobiegnie z
powrotem do drzwi. Żeby było ciekawiej, wybiegaliśmy w przeciwnych kierunkach i
wracaliśmy na miejsce startu. Po drugiej stronie budynku szkolnego mijaliśmy
się w pędzie i wracaliśmy na punkt wyjścia. Pamiętam buzię mojego rywala, Mańka
Syski (a może Szyszki, może on po prostu seplenił), jak pędzi w moim kierunku,
a ja też nie ustępowałem mu i biegłem najszybciej jak potrafiłem. Byłem
rzeczywiście równie szybki jak tamten:
zderzyliśmy się łepetynami dokładnie w połowie drogi.
Muszę
powiedzieć, że pozostałość monstrualnego guza mam jeszcze na czole, zostanie mi
więc do końca życia. A guz Mańka zniknął szybko, bez śladu.
Pierwsze miłości? Renia Błocka została gdzieś tam w czasach
wyknowskich. Życie biegło, więc przez kilka przedwojennych lat kochałem się w
Teresce Ż. Była rzeczywiście śliczna (chyba o niej wspominałem) i też uczyła
się bardzo dobrze. Kiedyś, w IV klasie, wbiegając do klasy po dużej pauzie
poczułem klepnięcie w plecy. Na następnej przerwie ja odwzajemniłem się Tereni.
Po wycieczce do lasu tego, czy też następnego dnia, dostałem od Tereski piękną
gałązkę sosnową. Moja miłość dosięgła szczytów szczęścia. Snułem sobie
nieskończone plany na przyszłość, pozycję centralną w nich zajmowała ta jedyna
- „Ona”.
Któregoś mroczniejącego popołudnia
zimowego wracaliśmy grupą ze szkoły. Przodem szła Teresa, a za nią grupa
zalotników klasowych. Mnóstwo chłopaków uganiało się za nią: Władek Rzeszowski,
Maniek Pedryc, paskudny Staś Obara, najgorszy łobuziak, znany z licznych
„niegodziwości” - Kazik Gosudarski, syn policjanta - i inni. Rzucali śniegiem,
ja starałem się odwracać uwagę „towarzystwa” od atakowanej śnieżkami Tereski.
No, nie bardzo się to udało. W końcu usłyszałem, że „podłe są wszystkie
chłopaki, a najpodlejszy z nich, to Kostyrko”. Wróciwszy do domu narysowałem, z
miłości portret mej ukochanej jadącej na łyżwach. Zdaje się, że jeszcze kilka
lat temu był w papierzyskach u mojej mamy. („Romans” skończył się już pod koniec
okupacji, na kopaniu okopów dla wycofujących się Niemców w 1944 roku. Tu
wybiegam w przyszłość za bardzo, wtedy była ona już „dorosła”, a ja zbłaźniłem
się głupim zachowaniem).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz