piątek, 10 listopada 2017

Anna Musiałówna wspomina Stefanię Halicką (2)

Dom Gajzlerów.
Czas wojny odmienił losy Gajzlerów i Halickich. Przepadły majątki. Zginęli wszyscy mężczyźni w rodzinie. Pani Stefania po powrocie z przymusowych robót w Niemczech zastała w domu już tylko matkę i nieznane jej dotąd warunki. Ich drewniany dworek wymagał remontu. Brakowało gotówki. Dwie bezradne, nieprzystosowane do nowego życia kobiety nie umiały się odnaleźć w powojennej rzeczywistości. Ukrywały niedostatek, stroniły od ludzi. Nie mając opału, wycięły sad, potem porąbały dom.
Poznałam obie kobiety będąc dzieckiem. Mieszkały w sąsiedztwie w starej, ciemnej chatce, rodzinnym domu Gajzlerów. Wolno mi było je odwiedzać przy szczególnych okazjach w okresie Świąt. Jedynie wtedy wypadało zanieść cokolwiek na stół z życzeniami. Zawsze się bała, że nie przyjmą darów. Zajmowały jedną izbę z maleńkim oknem wychodzącym na dolinę Kamionki. Nie miały prądu. Wieczorem zapalały świecę lub lampę naftową. Pod oknem stał stół, w jednym kącie szafa, w drugim posłanie na ziemi. Przy „łóżku” trzymały dobytek – szary wór z pamiątkami. Z okopconych ścian zwisały strzępy pakowego papieru, wśród nich wschody i zachody słońca, polne ścieżki i samotne drzewa na rozstaju dróg. Stara matka o bezzębnych ustach ubierała się na czarno. Odzywała się czasem do córki w obcym języku i często się śmiała. Miała bystre oczy i niezliczoną ilość zmarszczek. W domu się mówiło, że posiada wrodzoną inteligencję i poczucie humoru. Odnosiliśmy się do niej z szacunkiem. Umiała wróżyć z kart. Nie brała pieniędzy, dobrze się przy tym bawiła. Ludzie odwdzięczali się za przepowiedzianą przyszłość chodliwym wówczas towarem – torebką soli, cukru lub paczką zapałek.
Pani Stefania była wtedy dojrzałą już kobietą. Usta miała uszminkowane, włosy starannie podkręcone. Dużo czasu spędzała na zajęciach twórczych w plenerze. Z daleka rozpoznawałam jej kobiecą sylwetkę przemykającą wśród nadrzecznych łąk, z nieodłącznym blokiem pod pachą i damską torebką. Co kilka dni zachodziła do nas w odwiedziny. Mama częstowała ją wtedy obiadem. Z grzeczności odmawiała, „do państwa mam zaufanie”, mówiła zawstydzona. Jeśli pojawił się ktoś obcy, wolała się oddalić. Często bawiłam się na ścieżce i po nogach poznawałam ludzi zmierzających do naszych drzwi. Nogi pani Stefani stawiały drobne, sprężyste kroki na wysokich obcasach. Latem ze swej pozycji podziwiałam paznokcie nóg pomalowane czerwonym lakierem. Rzadko widywałam lakierowane paznokcie rąk, a co dopiero nóg – czasy nie były eleganckie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz