sobota, 11 listopada 2017

Anna Musiałówna wspomina Stefanię Halicką (3)

Stara pani Halicka z czasem coraz mniej się pokazywała. W ostatnich latach życia rzadko opuszczała maleńką izbę. Zmarła po cichu którejś zimy na swoim posłaniu pośród wyblakłych krajobrazów. Pani Stefania została sama. Chylący się do ziemi dom przeznaczono do rozbiórki – zakłócał harmonię betonowych bloków na pobliskiej górce, poza tym ograniczał widoczność na śmiertelnym zakręcie ulicy Bugaj, podobnie jak święta figura.
Matkę Bożą parafianie własnymi siłami przenieśli na drugą stronę drogi. Pani Stefania nie dała się ruszyć. Broniła domu, w którym pod koniec ubiegłego wieku przyszedł na świat jej ukochany wuj i poeta, Jan Gajzler. Ściany się wykrzywiły, dach przeciekał, zatykała dziury kawałkami tektury z kartonów. Marzyła jej się w tym miejscu izba pamięci po zapomnianym świętokrzyskim poecie. Zawracała głowę urzędnikom, pisała listy, pokazywała najpiękniejsze utwory Gajzlera. W Urzędzie Gminy wszystkim obrzydziła życie i poezję. Dwa razy udało się ugasić pożar. Za trzecim razem żywioł był silniejszy. Pewnej nocy tajemnicza ręka zamieniła dom w ognisko. Pani Stefania nie dość, że uszła z życiem, to jeszcze zdążyła wynieść cenne drobiazgi, przede wszystkim wór rodzinnych pamiątek. Podobno jeszcze rano stała na łące i patrzyła na stygnące zgliszcza.
Przypadek sprawił, że powróciła na swoją Sokolicę. Obcy ludzie pozwolili jej czasowo zamieszkać w opuszczonym domu. Stamtąd miała blisko do swojej brzozy. Często ją odwiedzała. Tam, gdzie kiedyś kwitły bzy wokół ganku, wyrosła stacja benzynowa. Miejsce pachniało inaczej, ale zawsze…
Pani Stefania całe lata urządzała się w nowym domu. Dostawała zasiłek z urzędu. Prenumerowała jak dawniej „Stolicę”. Pamiętała Warszawę  z młodości i śledziła wszystkie zmiany w mieście. Zdobyła radio, mogła słuchać muzyki. Była zadowolona, gdy starczało na akwarele i czyste kartki. Przyjeżdżając do Suchedniowa odwiedzałam ją w domku przy ulicy Kościuszki. Piec jak zawsze dymił, siedział na nim biały, okopcony kot, ukochany Puszek pani Stefani. Na stole przy oknie wychodzącym na podwórko gospodarza leżała książka z biblioteki albo przybory do malowania. Ściany pełne były zadymionych obrazków. Pani Stefania miała tylko jedno zmartwienie – właściciel chciał się jej pozbyć. Uboga chatka w sąsiedztwie piętrowych, białych kamienic wyglądała jak spróchniały ząb w zadbanej szczęce. Po szesnastu latach właściciel stracił cierpliwość, postanowił zrobić porządek w obejściu.
- Zapaliło się nocą… tak nagle – wspomina ze zgrozą.
Lata robią swoje, nim się pani Stefania na dobre ocknęła, całe jej gospodarstwo stało w płomieniach. Niewiele uratowała, zaledwie to co było pod ręką, a więc węzełek i damską torebkę. Miała dość ognia. Tej nocy zniknęła. Urząd wysłał za nią ludzi z opieki. Chodzili po domach, pytali. Nikt nie wiedział, gdzie się ukrywa. Pracownice socjalne szczerze się martwiły o los samotnej kobiety. Nie da się jednak pomóc komuś, kto nie chce przyjąć pomocy.
- Dawaliśmy jej mieszkanie w bloku, akurat się zwolniło – opowiadała urzędniczka z gminy. – Ciepła woda, gaz, światło, żyło by jej się jak w bajce.
Nie chciała. Za nic na świecie nie mogłaby żyć w takiej klatce, wykręcała się. Listopadowe mrozy złamały panią Stefanię. Przyjęła pomieszczenie wyszykowane dla niej przez urząd na samej górce Stokowca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz