Niemcy wchodzą do Suchedniowa. |
W piątki tata jeździł do wsi Mostki, gdzie w gajówce
gajowego Tokarczyka sprzedawał drewno dla potrzebujących opału mieszkańców
okolicy. Rano obudziliśmy się, było jakoś dziwnie, ale nie zdążyliśmy posłuchać
radia, bo tacie popsuł się rower i polecił mi zaprowadzić go do naprawy w
warsztacie Sękowskiego na ul. Handlowej. Wyszedłem z domu prowadząc rower,
skręciłem z Bodzentyńskiej w lewo, w ulicę Mickiewicza, i następnie koło banku
w prawo, w ulicę Emilii Peck (to jest
nazwa obecna). Tutaj na rogu mieszkał Staś Kałuża, spotkałem go wtedy.
Powiedział mi, że od piątej rano z minutami jest wojna: atak pancernika
„Schleswig-Holstein” na Westerplatte - polską enklawę w Gdańsku; atak wojsk
pancernych na całej, długiej granicy niemiecko-polskiej.
Poszliśmy razem ze Stasiem do warsztatu na ul. Handlowej (obecnie Powstańców 1863 roku). Pan
Sękowski naprawił rower bardzo szybko, ale to już było bezprzedmiotowe, bo tata
został wezwany do nadleśnictwa (niedaleko od nas, drugi dom za apteką po
przeciwnej stronie ulicy Bodzentyńskiej) i na sprzedaż drewna nie pojechał...
Wreszcie tata wrócił z narady w nadleśnictwie: wszyscy leśnicy zdecydowali,
że należy z bronią w ręku dołączyć do armii.
Kiedy właściwie tata wyszedł z domu, uzbrojony w swój stary,
jeszcze z przed I wojny światowej austriacki karabin Manlicher i mały rewolwer
Waltera? Chyba już 3 września, ale nie później, niż w poniedziałek 4 września.
Mama zabezpieczyła dubeltówkę taty, belgijską nowoczesną 16-kę, grubymi zwojami
nasiąkniętych oliwą, wazeliną i smarem paździerzy, waty i szmat. Fuzję
umieściła w schowku obok schodków prowadzących na strych, w podwójnym suficie
nad przedpokojem, od frontowej strony domu. Kryjówka była dobra, nie pamiętam,
by ktokolwiek, kiedykolwiek tę fuzję wyjmował; może jest tam jeszcze?
W niedzielę 3 IX byliśmy na porannej Mszy Św. w kościele.
Jakieś parę minut przed 1000, pod koniec nabożeństwa, dały się
słyszeć wybuchy spotęgowane akustyką XVIII-wiecznego kościółka. Wybuchła
panika, wiele osób płakało, krzyczało, próbowało wybiegać na dwór. Całkiem
realna była groźba wzajemnego zatratowania się wystraszonych ludzi.
Mama przycisnęła całą naszą czwórkę do siebie; Krzyś zatkał
sobie nos, mówiąc „czuję gaz”... Sytuację opanował ksiądz proboszcz Muszalski,
przekrzyczał histeryzujący tłum, intonując śpiew: „od powietrza, głodu, ognia i
wojny zachowaj nas Panie”. .. Ludzie jakoś się uspokoili, i gdy detonacje
ucichły, ksiądz pozwolił wychodzić powoli, małymi grupkami.
To Niemcy
zrzucili kilka bomb na tory kolejowe w pobliżu stacji. Tego samego dnia
popołudniu, jakiś nurkujący samolot niemiecki raz jeszcze zrzucił bomby na
tory. Widziałem to z ganku naszego domu.
Ludzie masowo uciekali na wschód, drogi zapełniły się się
wojskami polskimi. Z pięknego, „złotojesiennego” nieba sypały się na uciekające
tłumy bomby i pociski z samolotów niemieckich.
Przez dom przewijało się mnóstwo ludzi. W niedzielę lub
poniedziałek do drzwi od strony kuchni zastukała trójka zakonnic ubranych w
grube, wełniane, brązowe habity, z kapturami zachodzącymi na oczy. Jedna miała gruby
głos i ostre rysy, właściwie to prawie się nie odzywała. Pochwaliły Pana Boga,
dostały mleka i chleba, podziękowały i zaczęły rozmowę. Interesowały się
pobliską fabryką wyrobów kamionkowych „Marywil” - co tam jest produkowane. Mama
nieco zaskoczona pytaniami, spokojnie, zgodnie z prawdą powiedziała, że garnki
i naczynia. Zakonnice pochwaliły Pana Boga i poszły sobie. Potem dowiedzieliśmy
się, że zostały zatrzymane przez polskie służby za szpiegostwo; jedna z nich
była przebranym za mniszkę mężczyzną.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz