Ulica Bodzentyńska. |
Po odejściu jednostki stacjonującej pierwszego dnia na
kwaterze stwierdziliśmy, że z pokoju taty znikła pamiątkowa mapa Polski (dalece
nie wystarczająca dla świetnie wyposażonej niemieckiej armii) i, co bardziej
przykre, piękny, nastrojowy, chyba impresjonistyczny obrazek, jedna z
nielicznych pamiątek taty po jego rodzinie. Był na pewno wartościowy, nie tylko
ze względów sentymentalnych.
Odtąd sprawy potoczyły się w zawrotnym tempie. Niemieckie wojska
ciągnęły na północ. W tamtym czasie poszedłem razem ze Stasiem, Stefanem,
Andrzejem (Anunem) Wojakowskim rozpalić ognisko (dla pieczenia kartofli) na
polu „pod Kościołem” - tam, gdzie tak jeszcze niedawno zebraliśmy piękne plony
(zżerane teraz przez niemieckie konie - tak, tak - Niemcy też używali końskich
podwód w taborach).
Piekliśmy kartofle w popiele, paliliśmy papierosy, dużo
papierosów: „damskie”, „egipskie”, „sporty”; czuliśmy się bardzo dorośli. Nad
głowami przelatywały co i rusz obładowane bombami samoloty; ciągnęły na północ.
Znaczy: Warszawa broni się jeszcze. Przez popołudnie wypaliłem co najmniej 25
papierosów. No cóż, „kuracja” była prawidłowa: w nocy torsje, bardzo wysoka
gorączka, ostry rozstrój żołądka...
W końcu października zaczął się rok szkolny 1939/40, jeszcze w szkole na
Pasterniku. Najbardziej rzucającymi się w oczy zmianami była ogromna flaga
niemiecka z „Hackenkreuz” zawieszona na maszcie przed szkołą; a także to, że z
klas znikły koleżanki i koledzy żydzi (choć wtedy jeszcze nie było getta) oraz,
że nauka niemieckiego stała się przedmiotem obowiązującym. Podjął się jej
miejscowy nauczyciel, Ukrainiec, pan Soroka...
W roku szkolnym 1940/41 uczęszczałem do wcześniej
nieplanowanej VII klasy szkoły podstawowej (przed wojną do I klasy gimnazjum
szło się po 6 klasach szkoły podstawowej). Niemcy zajęli piękny budynek naszej
nowej szkoły na Pasterniku - zagnieździliśmy się na ul. Bodzentyńskiej, za
posterunkiem policji w zabytkowym domku, przedwojennej siedziby ZHP...
W 1942 roku zacząłem się też uczyć języka angielskiego,
razem z synem sekretarza nadleśnictwa - Jurkiem Piaseckim (moim kolegą z kółka ministrantów, po wojnie proboszczem na Żuławach
koło Gdańska) i Danusią Brodziakówną - bardzo brzydulowatą córką, pięknej
bardzo pani naczelnikowej pocztowej, „najpiękniejszej w całej wsi”. Naszą
nauczycielką była panna Wołodkowicz z Warszawy, „przechowująca” się gdzieś od 3
roku wojny w Suchedniowie; niestety mając fatalną wymowę, miała chyba tu
monopol na angielski. Przerobiliśmy z nią razem podręczniki Korzeniowskiego do
I i II klasy gimnazjum, a potem patronowała nam w czytaniu książek „O
krasnoludkach i sierotce Marysi” Konopnickiej oraz „The ring of Toth” C. Doyle’a. (W
Suchedniowie przeżyła wojnę, w początku lat pięćdziesiątych mignęła mi gdzieś z
daleka w Warszawie, pochylona lekko do przodu, krótkowzroczna, piegowata, stonowana
na żółto i ubrana w swój nieśmiertelny płaszcz z jasnobrązowego flauszu).
W zimie 1941 roku „zamknięto” ulicę
Handlową w Suchedniowie. Była to niewielka uliczka, zamieszkała przez biedotę
żydowską, zajmującą się drobnym handlem i rzemiosłem. W początkowym okresie
mieszkańcy mogli jeszcze wychodzić w poszukiwaniu pracy czy zakupów, ale dostęp z zewnątrz był
bardzo ograniczony; na utworzonych rogatkach wartowali podporządkowani Niemcom
policjanci żydowscy.
Do Suchedniowa przywieziono także i
zasiedlono na ulicy Handlowej wielu żydów z innych, nawet całkiem odległych dzielnic
kraju. Była na przykład pani Goldberg z trójką małych dzieci, wysiedlona aż z
okolic Skępego w pobliżu Płocka (mama, która urodziła się w Lipnie na ziemi
płockiej, bardzo się z nią zaprzyjaźniła; przed ostatecznym całkowitym
zamknięciem getta w Suchedniowie, pani Goldberg ze swymi maluchami przychodziła
do nas prawie codziennie, zawsze znajdowały się dla nich talerze gorącej zupy,
świeży domowy chleb, a na wiosnę i w początku lata, pieląc grządki w ogródku,
ci biedni ludzie mogli zbierać sobie świeże warzywa).
W sąsiedztwie, na ul. Bodzentyńskiej u pani Nowickiej
zamieszkała wysiedlona z wcielonej do Reichu Łodzi, zamożna pani Weinberg z
kwitnąco piękną czarnulką, córką Maszą i synem, młodzieńcem o wojowniczym
usposobieniu. Na Maszę spoglądał z upodobaniem wujek
Piotr, podobała mu się. Jednak młodzi mieli radykalne poglądy, byli
żarliwymi zwolennikami polityki ZSRR.
Trochę dalej, u skrętu z Bodzentyńskiej w ulicę Mickiewicza,
mieszkali pp. Bergmanowie z dziećmi, Jankiem i Celinką. (Pan Bergman był krewnym właścicieli młyna w Suchedniowie, pp.
Warszawskich). A rodzina współwłaścicieli tegoż młyna,
Herlingów-Grudzińskich mieszkała w willi w lesie na Pasterniku. Nie wolno
im było jednak opuszczać miejsca zamieszkania.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz