Suchedniów 1934 rok. |
Rodzice utrzymywali stosunki towarzyskie z kolegami taty z nadleśnictwa:
byli to pp. Mikołajewscy z dziećmi (naszymi rówieśnikami: Witkiem, Jurkiem i
ich starszą siostrą), z leśnictwa w Michniowie; pp. Osełkiewiczowie
z dziećmi (Halinka uczyła się razem z Hanią, a mały Wiesio był dzieciakiem,
którego pamiętam jak kiedyś wykrzyknął do nas: „...patrzcie, jak się ładnie
ubrałem!” ); pp. Hiblowie z Leśnictwa w Ostojowie; pp. Przybylikowie - jego syn
Zbyszek był moim kolegą z klasy i rówieśnikiem, urodzonym dokładnie tego samego
dnia, co ja, 28 V 1928 roku; nosił okulary krótkowidza i dzięki niemu wykryłem
moje krótkowidztwo, bo moja rodzina nie wierzyła mi, że bardzo słabo widzę; ja
jednak w okularach Zbyszka widziałem doskonale.
Muszę powiedzieć, że do dziś pamiętam niekończące się dyskusje z gośćmi -
już nie pamiętam ich nazwisk - jakże ciekawe, na wszelkie tematy: polityki,
sztuki, przeczytanych książek, lokalnych plotek. Mam tu na myśli na przykład
takiego pana Wójcika, trochę prowincjonalnie eleganckiego pana, ze sfalowanymi
pracowicie bujnymi włosami, który lubił zachodzić do taty na pogawędki. Miał
ładną, ciemnowłosą córkę Izę z niebieskimi oczyma - trochę starsza od nas,
przyjaźniła się z młodą, śliczną Cyganką.
Pod koniec lat 30-tych zaczął coraz częściej odwiedzać tatę pan Ludwik
Jankowski, sędzia śledczy z Warszawy, którego mama (wychowanka pani Peck)
mieszkała w Suchedniowie. Pan Ludwik, stary kawaler, stanowił niesłychanie
atrakcyjną partię do wzięcia; „atakowała” go panna Starusówna, ale bez
powodzenia. (Z panem Ludwikiem przerabiałem - już w czasie wojny - kurs
gimnazjum).
Zachodził do nas także, nazywany przez pana Ludwika „Józiem Martwicielem”,
wuj Krzysia Kąkolewskiego, pan Marusiński. To była też stara rodzina
suchedniowska; też mieszkał w Warszawie, narzekając na wszystko - kuchnię
polską, architekturę Warszawy - i co tylko podleciało mu pod język.
Bardzo lubiłem niezbyt częste u nas uroczyste przyjęcia dla gości. Odrywały
nas one od bezbarwnej codzienności. Można było nasłuchać się mnóstwa ciekawych
rzeczy. A kuchnia mamy była najlepsza na świecie. Bardzo kochałem mamę i tatę
za to, że nie zamykali dzieci na czas wizyt w pokoju dziecinnym i pozwalali
brać udział w tych przyjęciach. Staraliśmy się za to być bardzo grzecznymi.
Ale najbardziej lubiłem przyjazdy ciotek - Balbinki, Zosi - innych członków
rodziny - na święta lub na wakacje. Około 1937 roku spędziła u nas letnie
wakacje ciocia Balbinka, także Janusz, Marek i Krysia - rodzeństwo
stryjeczne. Janusz traktował nas nieco z góry - czarnowłosy, nerwowy,
inteligentny, trochę jąkający się, niedawno zdał do Korpusu Kadetów w Rawiczu.
Za to Marek był taki z cicha pęk - skryty, spokojny, opanowany - ale
trafiał złośliwościami niespodziewanie i celnie. Krysia była uroczą, roześmianą
blondyneczką. Bardzo się lubili z moim Krzysiem. W albumie rodzinnym są zdjęcia
zrobione przez Janusza przy pomocy kodakowskiego „Baby-boxa”. Gdzieś nad
rzeczką, wśród traw.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz