Bardziej jednak przylgnęło do mnie inne przezwisko: „kiomka
chieba z masłem”. Było w klasie na lekcji polskiego wspólne czytanie jakiejś
czytanki z Płomyczka, o jakimś bardzo nieporządnym chłopcu. Będące jego
własnością rzeczy ożyły pewnego dnia, zbuntowały się i każda zażądała jakichś
swoich praw. Kromka chleba z masłem zażądała białej, papierowej sukienki.
W
realizowanej ad hoc inscenizacji
przydzielona mi została rola kromki chleba z masłem, mówiącej, w moim wykonaniu
tak: „ja pioszę o białą papiejową sukienkę!”
I znowu klasa zarykiwała się ze śmiechu. Już nie pamiętam, jaką rolę
dostała moja późniejsza wielka miłość, śliczna ciemnowłosa Tereska Żołądek, z
paroma uroczymi pryszczykami koło orlego noska. Z niej się nikt nie śmiał. A
mnie ta rola kiomki chieba z masłem
nie opuściła przez 2-3 lata...
Dopiero pełna inwencji moja starsza
siostra Hania wymyśliła mi „lepsze” przezwisko „Indzio” - bardzo złorzeczyłem
wyobraźni mojej siostrzyczki, muszę przyznać, że była zdolna, bo przezwisko
prześladowało mnie już dłużej - przez 7-8 lat, do czasu wyjazdu z Suchedniowa.
Szedłem raz daleko od domu, gdzieś na Kleszczynach, aż tu z za chałupy wyłazi
sobie nie umyty, zasmarkany pędrak, co ledwie rzucił pozycję na czworaka, i
woła do jakiegoś równie zasmarkanego
kolegi: „Indziu idzie!”.
W pierwszym okresie uczęszczania do szkoły jedną z nielicznych przyjemności widziałem w tym, że w czasie zajęć z gimnastyki, maszerowało się czwórkami po dziedzińcu szkoły na Sokolicy i głośno śpiewało się: „Maszerują strzelcy maszerują, karabiny zdobią szary strój” i wołało na pierwszoklasistów: „pierwszaki - oślaki”.
W II klasie wszystkich przedmiotów (oprócz religii) uczyła mnie tylko pani Karczewska - śliczna, czarna, szczupła Pani. Nauczający religii ksiądz Jagiełło - typowy, postawny szlachciura, przypominał mi niezapomnianego księdza Zaleskiego, ale nie był wcale dobrotliwy. Miał wielki, gruby rzemień, zwinięty w kieszeni sutanny i przy każdej nadarzającej się okazji karał winowajców bezzwłocznie, wymierzając im karę w nadstawioną łapę. Rzemień nazywał się Stefanek, na cześć groźnego, małego, czarnowłosego pana Kubiczka, kierownika szkoły, z którym ksiądz stale darł koty.
Dostawało się nim za wszystko - ja też oberwałem; długo stałem w kolejce do egzekucji (może za to, że rozmawiałem na lekcji ze Stasiem Kałużą, bo chyba nie za opuszczenie mszy świętej w niedzielę - bo to też podlegało karze). Do kościoła chodziło się ze szkołą razem, czwórkami, dziewczynki osobno i chłopcy osobno. Koledzy i koleżanki wyznania Mojżeszowego nie uczęszczali do szkoły w sobotę, mieli osobne lekcje religii i osobne nabożeństwa w synagodze (czy, jak to się mówiło na wsi - Bóżnicy).
„Stefanek” bardzo bolał. Pamiętam, że za pierwszym razem bardzo się popłakałem. Potem kar raczej unikałem, ale płakanie też się nie opłacało - to nie był „fason” w reakcji na karę.
Za największą niesprawiedliwość doznaną w tym czasie uznałem ukaranie mnie razem z grupą rozbrykanych kolegów, po uroczystości zakończenia roku szkolnego w 1936 roku; łobuziaki po rozejściu się z boiska szkoły „pod Kościołem” (w Suchedniowie były dwie szkoły podstawowe - na Sokolicy, tam gdzie chodziłem do drugiej klasy - i pod Kościołem), poszły całą grupą przez płot do sąsiedniego sadu.
Mnie naiwniaka podkusiło, by nawoływać zbłąkane owieczki do powrotu na drogę cnoty, że to nie wolno wchodzić do cudzego sadu i strząsać niedojrzałe jabłka. Złapana na gorącym uczynku grupa solidarnie poskarżyła panu kierownikowi Kubiczkowi (temu, którego imię nosił rzemień księdza Jagiełły) na mnie. Zostałem przykładnie ukarany, jako pełnoprawny uczestnik zbrodni. Nie zależało mi na karze, przeżywałem rozpacz, bo nie uwierzył w mą niewinność. Naprawdę chciałem odwołać kolegów z cudzego ogrodu, gdzie nie wszedłem.
(źródło: Andrzej Kostyrko "Wspomnienia 1928-1946")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz