Stara pani Halicka z czasem
coraz mniej się pokazywała. W ostatnich latach życia rzadko opuszczała maleńką
izbę. Zmarła po cichu którejś zimy na swoim posłaniu pośród wyblakłych
krajobrazów. Pani Stefania została sama. Chylący się do ziemi dom przeznaczono
do rozbiórki – zakłócał harmonię betonowych bloków na pobliskiej górce, poza
tym ograniczał widoczność na śmiertelnym zakręcie ulicy Bugaj, podobnie jak święta
figura.
Matkę Bożą parafianie własnymi siłami przenieśli na drugą stronę drogi.
Pani Stefania nie dała się ruszyć. Broniła domu, w którym pod koniec ubiegłego
wieku przyszedł na świat jej ukochany wuj i poeta, Jan Gajzler. Ściany się
wykrzywiły, dach przeciekał, zatykała dziury kawałkami tektury z kartonów.
Marzyła jej się w tym miejscu izba pamięci po zapomnianym świętokrzyskim
poecie. Zawracała głowę urzędnikom, pisała listy, pokazywała najpiękniejsze
utwory Gajzlera. W Urzędzie Gminy wszystkim obrzydziła życie i poezję. Dwa razy
udało się ugasić pożar. Za trzecim razem żywioł był silniejszy. Pewnej nocy
tajemnicza ręka zamieniła dom w ognisko. Pani Stefania nie dość, że uszła z
życiem, to jeszcze zdążyła wynieść cenne drobiazgi, przede wszystkim wór
rodzinnych pamiątek. Podobno jeszcze rano stała na łące i patrzyła na stygnące
zgliszcza.
Przypadek sprawił, że
powróciła na swoją Sokolicę. Obcy ludzie pozwolili jej czasowo zamieszkać w
opuszczonym domu. Stamtąd miała blisko do swojej brzozy. Często ją odwiedzała.
Tam, gdzie kiedyś kwitły bzy wokół ganku, wyrosła stacja benzynowa. Miejsce
pachniało inaczej, ale zawsze…
Pani Stefania całe lata
urządzała się w nowym domu. Dostawała zasiłek z urzędu. Prenumerowała jak
dawniej „Stolicę”. Pamiętała Warszawę z
młodości i śledziła wszystkie zmiany w mieście. Zdobyła radio, mogła słuchać
muzyki. Była zadowolona, gdy starczało na akwarele i czyste kartki.
Przyjeżdżając do Suchedniowa odwiedzałam ją w domku przy ulicy Kościuszki. Piec
jak zawsze dymił, siedział na nim biały, okopcony kot, ukochany Puszek pani
Stefani. Na stole przy oknie wychodzącym na podwórko gospodarza leżała książka
z biblioteki albo przybory do malowania. Ściany pełne były zadymionych
obrazków. Pani Stefania miała tylko jedno zmartwienie – właściciel chciał się
jej pozbyć. Uboga chatka w sąsiedztwie piętrowych, białych kamienic wyglądała
jak spróchniały ząb w zadbanej szczęce. Po szesnastu latach właściciel stracił
cierpliwość, postanowił zrobić porządek w obejściu.
- Zapaliło się nocą… tak nagle
– wspomina ze zgrozą.
Lata robią swoje, nim się pani
Stefania na dobre ocknęła, całe jej gospodarstwo stało w płomieniach. Niewiele
uratowała, zaledwie to co było pod ręką, a więc węzełek i damską torebkę. Miała
dość ognia. Tej nocy zniknęła. Urząd wysłał za nią ludzi z opieki. Chodzili po
domach, pytali. Nikt nie wiedział, gdzie się ukrywa. Pracownice socjalne
szczerze się martwiły o los samotnej kobiety. Nie da się jednak pomóc komuś,
kto nie chce przyjąć pomocy.
- Dawaliśmy jej mieszkanie w
bloku, akurat się zwolniło – opowiadała urzędniczka z gminy. – Ciepła woda,
gaz, światło, żyło by jej się jak w bajce.
Nie chciała. Za nic na świecie
nie mogłaby żyć w takiej klatce, wykręcała się. Listopadowe mrozy złamały panią
Stefanię. Przyjęła pomieszczenie wyszykowane dla niej przez urząd na samej
górce Stokowca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz