Dom Gajzlerów. |
Czas wojny odmienił losy
Gajzlerów i Halickich. Przepadły majątki. Zginęli wszyscy mężczyźni w rodzinie.
Pani Stefania po powrocie z przymusowych robót w Niemczech zastała w domu już
tylko matkę i nieznane jej dotąd warunki. Ich drewniany dworek wymagał remontu.
Brakowało gotówki. Dwie bezradne, nieprzystosowane do nowego życia kobiety nie
umiały się odnaleźć w powojennej rzeczywistości. Ukrywały niedostatek, stroniły
od ludzi. Nie mając opału, wycięły sad, potem porąbały dom.
Poznałam obie kobiety będąc
dzieckiem. Mieszkały w sąsiedztwie w starej, ciemnej chatce, rodzinnym domu
Gajzlerów. Wolno mi było je odwiedzać przy szczególnych okazjach w okresie
Świąt. Jedynie wtedy wypadało zanieść cokolwiek na stół z życzeniami. Zawsze
się bała, że nie przyjmą darów. Zajmowały jedną izbę z maleńkim oknem wychodzącym
na dolinę Kamionki. Nie miały prądu. Wieczorem zapalały świecę lub lampę
naftową. Pod oknem stał stół, w jednym kącie szafa, w drugim posłanie na ziemi.
Przy „łóżku” trzymały dobytek – szary wór z pamiątkami. Z okopconych ścian
zwisały strzępy pakowego papieru, wśród nich wschody i zachody słońca, polne
ścieżki i samotne drzewa na rozstaju dróg. Stara matka o bezzębnych ustach
ubierała się na czarno. Odzywała się czasem do córki w obcym języku i często
się śmiała. Miała bystre oczy i niezliczoną ilość zmarszczek. W domu się
mówiło, że posiada wrodzoną inteligencję i poczucie humoru. Odnosiliśmy się do
niej z szacunkiem. Umiała wróżyć z kart. Nie brała pieniędzy, dobrze się przy
tym bawiła. Ludzie odwdzięczali się za przepowiedzianą przyszłość chodliwym
wówczas towarem – torebką soli, cukru lub paczką zapałek.
Pani Stefania była wtedy dojrzałą już kobietą. Usta
miała uszminkowane, włosy starannie podkręcone. Dużo czasu spędzała na
zajęciach twórczych w plenerze. Z daleka rozpoznawałam jej kobiecą sylwetkę
przemykającą wśród nadrzecznych łąk, z nieodłącznym blokiem pod pachą i damską
torebką. Co kilka dni zachodziła do nas w odwiedziny. Mama częstowała ją wtedy
obiadem. Z grzeczności odmawiała, „do państwa mam zaufanie”, mówiła
zawstydzona. Jeśli pojawił się ktoś obcy, wolała się oddalić. Często bawiłam
się na ścieżce i po nogach poznawałam ludzi zmierzających do naszych drzwi.
Nogi pani Stefani stawiały drobne, sprężyste kroki na wysokich obcasach. Latem
ze swej pozycji podziwiałam paznokcie nóg pomalowane czerwonym lakierem. Rzadko
widywałam lakierowane paznokcie rąk, a co dopiero nóg – czasy nie były
eleganckie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz