Stefania Halicka (fot. Anna Musiałówna). |
Na stronach Naszego Suchedniowa wspominałem już o mało znanej suchedniowskiej artystce Stefani Halickiej. Dwadzieścia lat temu, w 1997 roku na łamach "Życia" Anna Musiałówna przybliżyła nam tę sylwetkę.
...Pani Stefania nie może
zdradzić wieku, wciąż jest kobietą… Jedynie z faktów wynika, że przyszła na
świat w pierwszych latach naszego stulecia. Od dziecka pisała wiersze, malowała
kwiaty i pejzaże. Zbyt silne w niej tkwiło zamiłowanie do piękna i sztuki, by
życiowe kataklizmy mogły je zabić. Toteż w milczeniu przetrwała utratę
bliskich, przeciekające dachy, pożary i niedożywienie. Czuła się suta, gdy
miała blok rysunkowy i szkolne farbki.
W naszym rodzinnym
Suchedniowie już nikt nie pamięta szczęśliwej młodości Stefani Halickiej –
świadkowie poumierali. Mało kto wie, że wychowała się w dostatnim domu na
Sokolicy w uzdolnionej artystycznie rodzinie. Chociaż dobre czasy dawno temu
rozpadły się w proch, do dziś pozostała wierna wyniesionej z domu tradycji.
Ojca nie pamięta, zmarł, gdy miała rok i siedem miesięcy. Ale przez kilkadziesiąt
lat przechowywała zaproszenie na ślub rodziców wykaligrafowane przez ojca
złotym atramentem na czerpanym papierze. Był to jedyny ślad łączący ją ze
Stanisławem Halickim. Spłonęło w ostatnim pożarze.
Matka, Maria z Gajzlerów
zajmowała się wychowaniem córki, zapewniła jej prywatną edukację, sama uczyła
francuskiego. Trzej bracia matki, dobrze sytuowani, utrzymywali bliską więź z
rodziną. Ukochanym wujem pani Stefani był najmłodszy z nich, Jan Gajzler,
świętokrzyski poeta. „Od zarania swej młodości zdradzał nieprzeciętny talent
poetycki i uzdolnienia do rysunków i malarstwa”, napisał Witold Wigura szukając
po wojnie wydawcy. Z jego tekstu do kieleckiej gazety można się dowiedzieć, że
twórczością Gajzlera interesował się Stefan Żeromski. Tuż przed śmiercią, w
ostatnim liście do poety wspierał go duchowo i namawiał do dalszej pracy.
Większość utworów wuje pani Stefania przepisała, są tu gdzieś pod ręką.
Niektóre zna na pamięć, choćby ten o kamiennym mnichu spod Świętego Krzyża.
Gajzler miał wtedy piętnaście lat. Pani Stefania podnosi głowę i zapatrzona w
dal nieruchomieje. Wydaje się nieobecna podczas recytacji.
U stóp wyniosłej Łysej Góry
Z dawna kamienny klęczy mąż
I na klasztoru szare mury
Martwą źrenicą patrzy wciąż…
Do izby przez maleńkie okno
wpada promień słońca. W jasnej smudze kołuje dym. Szare koty na krzywicznych
nogach krążą po stole, szukając ciepła.
I wreszcie kończąc swe
cierpienia
Gdy do kaplicy dojdzie kart
Wedle legendy owej brzmienia
W odmęty mgławic runie świat.
- Och! – budzi się jak ze snu
i od razu sięga do swojej damskiej torebki. Ma w niej wszystko co najważniejsze
– listy, wiersze, fotografie.
Jan Gajzler nie zdobył sławy,
nie doczekał się druku zebranych utworów. Zmarł w 40 roku w Suchedniowie mając
czterdzieści osiem lat.
- Na miejscowym cmentarzu znajduje się jego skromna
mogiła, zachodzę tam czasem – mówi w zamyśleniu siostrzenica poety.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń